19 czerwca 2018, godzina 8.55. Siedzę w pracy, przed komputerem, lecz wcale nie zajmuję się pracą. Właśnie zalogowałam się na stronę nowozelandzkiego Department of Conservation, na której można rezerwować noclegi w schroniskach na “Great Walkach”. Nerwowo co chwilę odświeżam stronę, a razem ze mną, w tym samym czasie, robi to tysiące innych osób na całym świecie. Dziś jest dzień, na który wszyscy nerwowo czekaliśmy – dziś o godzinie 9.00 ruszają internetowe rezerwacje chatek na sezon 2018/2019 na najpopularniejszym szlaku górskim w Nowej Zelandii (i jednym z popularniejszych na całym świecie), Milford Track. Mamy z Kubą wybraną jeden termin pod koniec lutego, a także kilka awaryjnych, gdyby ten okazał się już zarezerwowany. Wybija godzina 9.00, szybkie odświeżanie, kilka kliknięć, płatność kartą za 3 noclegi ( na 420$, serce bardzo boli…) i mamy to! Jesteśmy jednymi z tych szczęśliwców, którzy w przyszłym roku ruszą trasą przez Fiordland National Park do najsławniejszego nowozelandzkiego fiordu – Milford Sound.
Cała ta sytuacja może wydawać się śmieszna i żenująca, ale tak niestety wygląda rzeczywistość. Miejsca rozchodzą się w kilkanaście minut od otwarcia rezerwacji internetowych. Gdy sprawdzałam stronę tego samego dnia wieczorem, nie było żadnych wolnych miejsc od listopada 2018 do marca 2019. Jeśli podróżujecie w pojedynkę, zawsze możecie liczyć na to, że ktoś odwoła swoją rezerwację i będziecie mogli wskoczyć na jego miejsce, ale przy większej grupie szanse na to są nikłe.
Rezerwacje chatek w górach nie jest niczym szczególnym w Nowej Zelandii. Większość popularnych chat górskich oraz wszystkie chatki na nowozelandzkich “Great Walkach” muszą być rezerwowane z wyprzedzeniem. System jest idiotyczny – spróbujcie sobie kiedyś przewidzieć górską pogodę na następny tydzień, a co dopiero na przyszły rok?:P My się nigdy do tego nie przyzwyczailiśmy i za każdym razem rezerwowanie górskich noclegów miesiąc wcześniej podnosiło nam ciśnienie, jednak dla Nowozelandczyków nie jest to żaden problem. Deszcz, śnieg, brak widoczności nie stanowi żadnego problemu – Kiwi, dopóki da radę iść, to w góry idzie, nic nie stanie mu na przeszkodzie. Brak widoków,mgła czy dyskomfort chodzenia kilku dni w siarczystym deszczu? No problem! Liczy się doświadczenie trampingu. Ja to szanuje, jednak zdecydowanie wspinać się na szczyty wolę w słonecznej pogodzie i dlatego nigdy takiego podejścia nie zrozumiem 😉 Niestety, system taki jest konieczny i nie sądzę, że kiedykolwiek znajdzie się dla niego jakaś alternatywa. Nowa Zelandia wpadła w pułapkę własnej popularności i gdyby nie te ograniczenia, nowozelandzkie szlaki zadeptywałyby (jeszcze większe) hordy turystów.
Milford Track jest jednak wyjątkowy nawet wśród tych najbardziej znanych i popularnych nowozelandzkich szlaków. Turystyczną perełką stał się już pod koniec XIX w. , kiedy to angielscy turyści z wyższych sfer upodobali sobie NZ jako miejsce ucieczek na łono natury i od tego czasu zyskuje on tylko na popularności. Wstęp na szlak jest dostępny dopiero po wykupieniu noclegów w chatkach, których jest 3 – Clinton Hut, Mintaro Hut i Dumpling Hut. Należy nocować we wszystkich z nich, dzienne odcinki do pokonania są z góry narzucone, co oznacza, że cała trasa zajmuje 4 dni, mimo że nawet mało sprawny turysta byłby w stanie spokojnie pokonać ją w 3 (na całej długości trasa ma 53 km). Od zeszłego roku Milford Track wzbudza jeszcze więcej kontrowersji ze względu na bardzo zawyżone ceny. Od kilku już lat ceny noclegów wynosiły ok 70$/os/noc, co jest i tak ogromną kwotą, gdy jest to cena za materac w pokoju wieloosobowym i toaletę na zewnątrz; w tym roku wprowadzono jeszcze rozgraniczenie cenowe dla rezydentów NZ i turystów. Mieszkańca, przejście całego szlaku, kosztuje 210$, turysta natomiast musi zapłacić dwa razy tyle – 420$. Cena za nocleg w jednej chatce to 140 NZD. Czy warto płacić taką cenę? Ciężko na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, jednak jak widać chętnych nie brakuje…
Dzień 1, 27 lutego 2019

Rano docieramy do miasteczka Te Anau, położonego nad przepięknym jeziorem o tej samej nazwie. Musimy wstąpić tu do DOC Visitor Center, aby odebrać nasze przepustki do wejścia na szlak. Stamtąd udajemy się do oddalonego o 30 km portu Te Anau Downs, gdzie czeka na nas prom, który zabierze nas na drugi brzeg jeziora. Po drodze zabieramy autostopowicza, który wybiera się na tą samą łódkę. Liczymy, że karma wróci, bo 4 dni później sami będziemy autostopować z końca szlaku (dokładnie tak jest, karma zawsze wraca 🙂 ). Parkujemy nasze auto i zmieniamy środek transportu na łajbę, która po godzinie rejsu zostawia nas na drugim brzegu jeziora Te Anau. Jest mgliście, deszczowo, pochmurnie, czyli kwintesencja regionu. Milford Sound i cały Fiordland to miejsce w Nowej Zelandii, gdzie rocznie spada najwięcej deszczu – ok 7 m rocznie przez 187 deszczowych dni. Nie jesteśmy więc zaskoczeni, raczej nastawialiśmy się na brodzenie w wodzie niż na słoneczną pogodę, jednak los nam sprzyja – początek szlaku to jedyny raz, gdy zostaliśmy zmoczeni podczas tych 4 dni w górach. Później czekało już na nas tylko piękne słońce.
Razem z nami płynie jeszcze kilka innych osób. Jeszcze nie wiemy, kim są, ale po 4 dniach mijania się na szlaku, spania w tym samym pokoju i spędzania czasu wieczorami będziemy wiedzieć, że to Joseph, Amerykański turysta (którego spotkamy później na Kepler Track i na Routeburn Track), tata i córka z Izraela, Wojtek z Krakowa i Kuba (kurtka z Fjord Nansena była dla nas dość wyraźną wskazówką;)). Spośród 40 osób przemierzających Milford Track jest ok 20 Kiwi, 10 Australijczyków, 4 Izraelczyków i 4 Polaków (włącznie z nami).
Nasz kapitan odstawia nas na Glade Wharf, początek naszej przygody z Milford Track. Do przejścia mamy 5-kilometrowy bush-walk, który doprowadzi nas do pierwszej chatki – Clinton Hut. Podczas naszego krótkiego 1,5-godzinnego spaceru towarzyszą nam “drozdy z Wyspy Południowej” (South Island robin), ptaki, które widzimy tu po raz pierwszy (jak sama nazwa wskazuje, nie było ich na Wyspie Północnej ;)). Drozdy te będą towarzyszyć nam w naszych górskich wyprawach przez najbliższe dwa miesiące. Mówiąc “towarzyszyć” nie używam wcale metafory – ptaki te są bardzo ufne i ciekawskie, gdy tylko zatrzymacie się na odpoczynek od razu siadają na Was, waszych butach i plecakach.
Od razu na początku szlaku spotyka nas niespodzianka (tak to jest, gdy nie zrobi się odpowiedniego researchu). Za zakrętem, nieopodal Glade Wharf, ukazuje się naszym oczom ogromny pensjonat. Jesteśmy niezmiernie zdumieni, no bo przecież Milford Track, tak izolowany, tak chroniony, tak reglamentowane przejście (40 osób dziennie), skąd tu nagle pensjonat? Jak dowiedzieliśmy się podczas najbliższych 4 dni i później po powrocie do cywilizacji, gdy nie załapiecie się do grupy 40 szczęśliwców, którym uda się zarezerwować DOC-owe schroniska, macie opcję awaryjną – wykupienie wycieczki z przewodnikiem w firmie Ultimate Hikes. Przyjemność taka będzie kosztować was 10 razy tyle – ceny od osoby zaczynają się od 2000 NZD. W tej cenie będziecie mieć przewodnika, noclegi w pensjonatach (na trasie jest ich 3), łóżka z pościelą, posiłki, alkohol, ciepłe prysznice, co tylko sobie dusza wymarzy. Trasę pokonujecie z małym plecakiem, do którego nie musicie pakować nic poza rzeczami osobistymi – wszystko niosą Wam przewodnicy bądź czeka na Was w hotelu. Czy to jeszcze chodzenie po górach? Dla mnie nie, ale właśnie tak wygląda nowozelandzka rzeczywistość. Jeśli tylko masz pieniądze, możesz dostać się wszędzie i zrobić wszystko.

Gdy pierwszy raz dowiedzieliśmy się o grupie z Ultimate Hikes, byliśmy zniesmaczeni (nie to, że szerzę stereotypy, ale grupa swoją drogą składała się w większości z Amerykanów 😛 ). Po 4 dniach na szlaku zostaliśmy trochę dokształceni (głównie przez opowieści rangerów i broszury w schroniskach) – ciekawostką jest to, iż takie właśnie wycieczki z przewodnikiem i luksusowe “lodge” to pierwotna forma wędrówki po Milford Tracku. Szlak od momentu odkrycia znajdował się w rękach prywatnych i wstęp na jego teren był tylko razem z wycieczką. Dopiero po protestach nowozelandzkich tramperów w latach 60-tych ubiegłego wieku, zezwolono na wstęp indywidualnym wspinaczom i udostępniono dla nich osobną infrastrukturę (czyli chatki, w których my mieliśmy nocować, zarządzane przez DOC – Department of Conservation). Mając tę wiedzę, wciąż pozostajemy zniesmaczenie całym procederem, jednak przynajmniej zdajemy sobie sprawę, że to miejsce zostało skomercjalizowane już od początków jego powstania.
Do naszej pierwszej chatki, Clinton Hut, docieramy wcześnie, koło godziny 16tej. Mamy dzięki temu mnóstwo czasu na odpoczynek (choć ciężko być zmęczonym po 1,5h spacerze) i leniuchowanie w okolicy. Clinton Hut położona jest u wlotu do pięknej doliny polodowcowej, Clinton Valley, otoczona z obu stron stromymi zboczami. Już na początku szlaku można zauważyć, dlaczego Fiordland jest tak odizolowanym od reszty Nowej Zelandii miejscem – aby pokonać te góry, o praktycznie pionowych ścianach, potrzeba nie lada doświadczenia w górskiej wspinaczce. DOC najwyraźniej zdawał sobie dobrze sprawę z ilości czasu jaki pozostanie nam na spożytkowanie w Clinton Hut, ponieważ mieliśmy zapewnione rozrywki (nie spodziewajcie się takich atrakcji w pozostałych nowozelandzkich chatach ;D). O 17-tej nasz Ranger, Ross, poprowadził “nature walk” po okolicy, przedstawiając nam lokalną florę i faunę i opowiedział trochę o historii Clinton Valley. W okolicy Clinton Hut można wypatrzyć niezwykle rzadką, nowozelandzką kaczkę Whio, jednak tym razem nie było nam to dane. Pokazał nam również miejsce, gdzie w nocy można zobaczyć glowwormsy. Krótka wycieczka była bardzo miła, ponieważ sam Ross był przesympatycznym człowiekiem, już sam jego wygląd przywoływał uśmiech na twarz – Ross był ok. 70-letnim dziadkiem, który mierzył ponad 2 metry 🙂 Poza tym w chacie czekały na nas puzzle Wasgij (jeśli ich jeszcze nie znacie, polecam! Ja je odkryłam właśnie w Clinton Hut i od tego czasu jestem uzależniona), co było pierwszy raz przez nas widzianym zjawiskiem w nowozelandzkim schronisku, ale jakże prostym i genialnym pomysłem! Z kilkoma osobami wkręciliśmy się w nie tak bardzo, że z sali głównej przegoniło nas późnym wieczorem dopiero widmo rozładowania czołówek (a jakoś w nocy trzeba było trafić do toalety:P)
Dzień 2, 28 lutego 2019
Kolejny dzień to ok 6 godzinna wędrówka doliną Clinton Valley do Mintaro Hut, położonej przy zboczu MacKinnon Pass. Cały Milford Track składa się tak naprawdę z 3 części. Najpierw przemieszczamy się wzdłuż rzeki Clinton, aby później wdrapać się na położoną na 1154 m n.p.m. przełęcz MacKinnon i następnie zejść do doliny rzeki Arthur i wędrować nią aż do końca szlaku, do sławnego Milford Sound. Obie doliny zostały bardzo szybko zbadane przez Europejczyków podczas kolonizacji NZ, jednak “połączenie” ich obu zostało odkryte dopiero w 1888 roku przez Quintina MacKinnon’a. To on wytyczył Milford Track takim jakim znamy go dziś i był jednym z jego pierwszych przewodników. Cała 17km trasa drugiego dnia wiedzie po praktycznie płaskim terenie, wzdłuż rzeki, więc jest to bardzo przyjemny spacer z niesamowitymi widokami okalających nas tuż obok pionowych zboczy i górujących nad nami 2-tysięczników.

Z Clinton Hut wyruszamy jako jedni z ostatnich, późnym rankiem. Większość z naszych współtowarzyszy wyruszyła bladym świtem. Nie do końca to rozumiemy, skoro przed nimi tylko kilka godzin marszu, ale przecież nie będziemy mówić innym jak mają żyć – my osobiście wolimy się wyspać 😀 Na lunch zatrzymujemy się przy Hidden Lakes, małym jeziorku utworzonym przy jednym z niezliczonej liczby wodospadów we Fiordlandzie. Większość z nich jest jednak tylko “tymczasowa” – tworzą się na pionowych zboczach po opadach. Wraz z nami przerwę na posiłek zatrzymało się kilku innych trampowiczów i żarłoczna weka, nowozelandzka “leśna kura”, która zdecydowanie była przyzwyczajona do widoku człowieka i faktu, że w plecaku nosi jedzenie (patrz film poniżej 😉 ) . Milford Track to miejsce, gdzie możecie spotkać większość nowozelandzkiej fauny – ze względu na jego odosobnienie i trudny dostęp, szkodniki takie jak łasice i szczury nie mogą się tu szybko rozprzestrzeniać i łatwo jest kontrolować ich populację poprzez pułapki. Dlatego też oprócz ptaków takich jak South Island robin, kea czy kaka, na Milford Track możemy spotkać (jeśli będziemy mieli duże szczęście) tokoeka (fiordland kiwi, ok 400 sztuk), whio (1000 sztuk) czy reintrodukowane do naturalnego środowiska tekahe (500 sztuk), które jeszcze kilkadziesiąt lat temu uważano za gatunek wymarły, a do niedawna można było spotkać tylko w chronionych sanktuariach.
Do Mintaro docieramy jako jedni z ostatnich, wszyscy nasi współtowarzysze wylegują się już dawno w słońcu na lądowisku dla helikopterów. Jednak jako jedyni postanawiamy się jeszcze tego dnia wspiąć się na MacKinnon Pass na zachód słońca. Na przełęcz prowadzi ścieżka, zygzagująca pod górę aż powyżej poziomu lasu. Wspinaczka z chaty na przełęcz zajęła nam niecałe 2 godziny. Gdy pozbyliśmy się naszych 15-kg plecaków, żadne wzniesienie nie wydaje się już straszne (zdecydowanie gorzej było pokonywać tę trasę dnia następnego, z całym ekwipunkiem). Na miejscu widoki zwaliły nas z nóg. Byliśmy tylko my, zachód słońca i Fiordland rozpościerający się pod nami. Ze względu na całą komercyjną otoczkę wkoło Milford Tracku od samego początku byłam (i właściwie dalej trochę jestem) do niego negatywnie nastawiona, jednak w tamtym miejscu i momencie poczułam, że dla tej chwili warto było wydać każde pieniądze.
Mintaro Hut położona jest zaraz przy pionowym, skalistym zboczu. Zaraz po rezerwacji noclegów w chatkach, otrzymaliśmy od DOC-u e-mail, w którym poinformowano nas, iż w przypadku trzęsienia ziemi o sile 7,5 stopnia istnieje ryzyko zniszczenia chatki przez spadające skały (czyli kaplica, gdy śpisz sobie smacznie w środku:P), natomiast prawdopodobieństwo wystąpienia takiego trzęsienia w przeciągu najbliższych 15 lat to 20% . Jeśli kogoś takie statystyki zaniepokoiły, mógł zrezygnować ze szlaku, jednak wątpię, aby ktokolwiek, komu udało się “wyklikać” miejsce, to zrobił ;). Aktualnie trwa budowa nowej chaty w bardziej bezpiecznym miejscu 🙂 Mintaro Hut, jak wszystkie chatki na Milford Track, są na bardzo wysokim poziomie. Mimo że śpi się w “bunk roomach” (pokojach wieloosobowych), każdy ma swoją pryczę – zazwyczaj nowozelandzkie schroniska górskie oferują noclegi w stylu puszki sardynek, 6 osób obok siebie na jednej długiej pryczy. Toalety są co prawda na zewnątrz, ale za to to prawdziwe toalety, a nie wychodki. W kuchni są palniki z gazem oraz światło. Takie luksusy za jedyne 70$ bądź 140$ za noc;) Po powrocie z przełęczy, wieczór w Mintaro Hut spędzamy na oglądaniu gwiazd i nasłuchiwaniu kiwi na helikopterowym lądowisku z dwoma najsympatyczniej złośliwymi Australijczykami.
Dzień 3, 1 marca 2019
Kolejny dzień rozpoczynamy od zapoznania się naszymi dwoma rodakami dzielącymi z nami szlak. Wojtek okazuje się programistą z Krakowa, który jest w Nowej Zelandii na W&H, ale ze względu na ograniczenia wizy (3 miesiące pracy) zdecydował się bardziej zwiedzać niż pracować. Kuba, o dziwo, też jest programistą, jednak “tylko” na wakacjach – 6-miesięcznych 😉 Podczas rozmowy pozytywnie nas zaskakuje, ponieważ do NZ przyjechał głównie chodzić po górach i nawet dotarł na Great Barrier Island (wydawało mi się, że to już miejsce tylko dla bardzo zdeterminowanych). Co lepsze, uważał, że to najfajniejsze miejsce w NZ;)
Wspinaczka na MacKinnon Pass z pełnym ekwipunkiem była zdecydowanie mniej przyjemna niż spacer dnia poprzedniego. Tym bardziej, że na szczycie niestety nie czekało już na nas odosobnienie. MacKinnon Pass to najładniejsze miejsce na całej trasie, więc większość ludzi chciała spędzić tam trochę czasu. A 80 osób (ekipa ze schroniska i cała ekipa z grupy zorganizowanej Ultimate Hikes) to już mały tłum. W tym momencie jesteśmy niezmiernie wdzięczni, że wczoraj nasi współtowarzysze okazali się trochę leniwi i mieliśmy ten krajobraz tylko dla siebie.
Zejście z MacKinnon Pass do Arthur’s Valley okazuje się najbardziej nieprzyjemną częścią szlaku (o dziwo, tak to zazwyczaj jest ze schodzeniem:P). Na dole jednak czeka nas miejsce na odpoczynek w Quintin Shelter, znajdującego się obok Quintin Lodge, a w nim kawa, herbata i kakao dzięki uprzejmości Ultimate Hikes (chyba nie powinnam na nich tak narzekać, co?:P). Zostawiamy nasze plecaki w schronisku, wylegujemy się chwilę w słońcu i ruszamy na krótkiego “side-tripa” do Sutherland Falls – do najwyższego wodospadu na świecie (a przynajmniej tak kiedyś próbowano wkręcić świat:P). Wodospad został odkryty przez Donalda Sutherlanda pod koniec XIXw., który “na oko” stwierdził, że wodospad ma ponad 1000 m wysokości, więc jest najwyższym wodospadem na świecie i puścił famę dalej. Europa zafascynowała się nowym odkryciem i wszyscy jak jeden mąż wyruszyli do Nowej Zelandii, aby podziwiać to światowe “naj”. Niestety, razem z turystami pojawił się również geodeta (geodeci to takie wredne mendy:P), który zmierzył wodospad i popsuł wszystkim zabawę, kiedy się okazało, że estymacje Sutherlanda są tak troszkę na wyrost i wodospad ma w rzeczywistości 580m, co ostatecznie uplasowało go na 5-tym miejscu w rankingu najwyższych wodospadów świata.
Sutherland Falls może i nie jest najwyższy, ale nie ujmuje mu to w żaden sposób uroku. Ciężko ogarnąć tę potęgę spadającej wody jednym spojrzeniem. Ma on swój początek w Lake Quill, jeziorze, które można podziwiać tylko z pokładu samolotu, chyba że jesteśmy chętni na wspinaczkę po pionowej ścianie wodospadu. U podnóża Sutherland Falls także jest małe jeziorko, które kilka osób wykorzystało do kąpieli (wiadomo, nowozelandzcy krejzole). Kuba trochę wcześniej poczuł zew Nowej Zelandii, bo wziął odświeżającą kąpiel w jednym z górskich strumieni (czym zasłużył sobie nawet na respekt przewodników górskich), choć nie sądzę, żeby kiedykolwiek miał ochotę to jeszcze powtórzyć – jak sam stwierdził, z zimna prawie dostał zawału:P
W Dumpling Hut, naszej ostatniej chatce, dowiadujemy się kilku ciekawostek od naszej rangerki Jess. Po pierwsze wyjaśniła nam ona jedną z największych zagadek Milford Tracku – przeznaczenie 1,5 m palików umieszczonych co 10 cm po obu stronach szlaku. Widzieliśmy takie miejsca zarówno po stronie Clinton Valley jak i Artur’s River. Byliśmy niezmiernie zdziwieni, bo rozumiemy, że mogą tu trafić ludzie niechodzący wcześniej po górach, ale po jednej stronie bagno, po drugiej stronie bagno, jak w takim miejscu można zgubić szlak? (i tutaj to my się wykazaliśmy ignorancją:P) Paliki okazują się przydatne, gdy spadnie wspomniane 7 metrów deszczu. Rzeka wtedy poszerza swoje koryto tak, że zazwyczaj na tych odcinkach brodzi się w wodzie po pachy, a jedyne co widzicie to tylko końcówki palików wskazujące wam drogę w wodzie. (o jak ja byłam w tym momencie wdzięczna za słoneczną pogodę). Część Milford Tracku przy Arthur Valley jest miejscem, z którego najczęściej ewakuuje się turystów. Ostatni, 4 dzień, to przeprawa przez kilka strumieni, na których nie ma mostów. W dobre dni można przejść je suchą nogą. W dni standardowych opadów nie są niebezpieczne i po prostu brodzi się w nich w wodzie po kolana. Natomiast przy większej ulewie DOC organizuje już przez nie transport helikopterem.
Rozpoczynając Milford Track musicie być świadomi faktu, że dla Nowozelandczyków żadna pogoda nie jest zła do chodzenia po górach. Niech samym świadectwem tego będzie fakt, że szlak w sezonie 2018/2019 został zamknięty tylko 3-4 razy, podczas ulew, które poobrywały drogi w innych częściach NZ. Poza tymi dniami padało w nim standardowo, tzn. 3/4 sezonu. Może się to wydawać wyolbrzymieniem z mojej strony, ale uwierzcie, że brodzenie w wodzie po pas na Milford Tracku to nie jest nic niezwykłego.
Ostatni dzień w schronisku spędzamy na wyjadaniu naszych wszystkich zapasów – to taki moment, kiedy wiesz, że właściwie twoje awaryjne jedzenie już się nie przyda, więc można sobie zrobić wypasioną ucztę ze swoich zupek chińskich i innych smakołyków w proszku. Tego wieczoru rozmawiamy sobie z parką Nowozelandczyków, którzy opowiadają nam o swoich przygodach w Polsce podczas kamperowej podróży po Europie 15 lat temu.
Dzień 4, 2 marca 2019
To już ostatni dzień naszego trekkingu, który dziś wiedzie przez nowozelandzki busz. Busz jest piękny, ale wiecie… gdy mieszka się już w NZ jakiś czas to robi się z tego coś jak ze spacerami w lesie w Polsce – jest fajnie, ale emocje trochę jak, nomen omen, na grzybobraniu 😛 Według przewodnika cała trasa do Sandfly Point (przystani promowej na końcu Milford Track, na której czeka water taxi, aby zabrać nas do Milford Sound) ma zająć nam 6 godzin, jednak dzięki wczorajszym radom naszej rangerki wiemy, że jest to czas wielce zawyżony. Powiedziała nam ona, że osobiście przechodzi ten odcinek w 4 godziny i faktycznie, w tym czasie się wyrobiliśmy. Zdecydowanie można zaufać rangerom, jeśli chodzi o wiedzę o okolicy – ona pokonuje tę trasę dwa razy na tydzień.
Na Milford Tracku każda chatka ma swoich dwóch na stałe przypisanych rangerów, którzy zmieniają się co tydzień. Pokonują oni trasę piechotą, helikopterem transportowane są tylko ich rzeczy osobiste (których mogą zabrać “karton po bananach” :)) Na miejscu praca też wcale nie jest łatwa, bo nie opiera się na sprzątaniu schroniska po turystach i opowiadaniu historii wieczorami – do ich głównych zadań należy utrzymywanie i naprawa swojego odcinka szlaku, co na Milford Tracku, gdzie szlak jest niszczony przez ulewy raz na miesiąc, nie jest łatwą robotą. Rekompensatą za wszelkie trudy są okoliczności przyrody i tydzień wolnego po swojej wachcie 😉
Do Sandfly Point docieramy pół godziny przed czasem (łódka mamy zarezerwowaną na 14-tą). Całe szczęście rezerwacje są płynne – kto pierwszy, ten wsiada, kto spóźniony, wsiada do następnej, więc tak naprawdę nie trzeba się spieszyć; ważne, aby dotrzeć do Sandfly Point przed 16tą, kiedy to odpływa ostatnie water taxi. Sandfly Point swoją nazwę zawdzięcza oczywiście sandflies’om, zmorze Nowej Zelandii. To prawda, na przystani tych żarłocznych muszek było od groma, ale (niestety) wcale nie więcej, niż na pozostałej cześci Milford Tracku. Są one plagą głównie Wyspy Południowej (oj, a szczególnie West Coastu), ale nie uciekniecie przed nimi nawet na północy. Sandflies’y to najgorsze stworzenia jakie możecie spotkać w NZ – to małe muszki, które wgryzają się pod skórę, tworząc tak bolesne bąble, że nie możesz oprzeć się ich drapaniu. Mi po gorszych ugryzieniach tworzą się takie olbrzymie ropne bąble na nogach (wiem, bleeeee…), które potrafią się utrzymywać kilka tygodni (jeszcze bardziej bleeee, straszyłam nimi Kubę, jak mnie zdenerwował:P), a po zagojeniu i tak pozostało mi sporo blizn. O dziwo, gdy rozmawiałam z Australijczykami na szlaku, dowiedziałam się, że pośród wszystkich morderczych australijskich stworzeń, w AU z gryzących mucho-podobnych czekają na nas tylko komary (jej, tyle wygrać!). Jak się bronić przed sandflies’ami? Nijak, wypróbowaliśmy wszystkie sposoby, od organicznych środków z citronnelli do chamskich chemikaliów z 100% DEET – nic nie działa:P Najlepiej ubrać się od stóp do głów i pilnować głowy, bo nie gardzą one też twarzą:P Gdy spytałam kiedyś jednego mieszkańców Okarito (West Coast), jak oni są w stanie żyć z tyloma sandflies’ami, odpowiedział mi: “A jak wy w Auckland jesteście w stanie żyć z tymi korkami?”. Nie ma co dyskutować i chyba taką postawę należy przybrać 😉
Water Taxi zabiera nas z Sandfly Point i po 10-min przejażdżce cumujemy w Milford Sound, najpopularniejszym miejscu w Nowej Zelandii. Myślę, że większość z was widziała takie jak poniżej zdjęcia z Mitre Peak, jednego z popularniejszych szczytów w kraju. Szczyt jest tak popularny, że bardzo często zakochani latają tam, aby się zaręczyć (bo w NZ można wszędzie dotrzeć helikopterem). Milford Sound trudno nazwać miejscowością. Znajdziecie tu przystań promową, z której dziennie wypływa kilkadziesiąt promów na rejs wokół fiordów, centrum informacji turystycznej, lotnisko, hotel i kawiarnię. Dosłownie – nic więcej, choć wydaje mi się, że przez Milford Sound przewija się dziennie więcej turystów niż jest mieszkańców na południu NZ. Autokary wycieczkowe z Te Anau i Queenstown kursują co kilka minut. W dzień jest mnóstwo ludzi, jednak jeśli chcecie podziwiać Milford Sound w większym odosobnieniu, wystarczy przyjechać tu wieczorem – ponieważ nic tu nie ma, mało kto zostaje tu dłużej niż kilka godzin. 🙂
Tu w Milford Sound kończymy naszą przygodę z Milford Trackiem. Większość naszych współtowarzyszy transportuje się autokarami do Te Anau lub Queenstown. My, Janusze biznesu, postanowiliśmy trochę przyoszczędzić na shuttle busach i wrócić do naszego auta autostopem. Jest to bardzo proste, bo po pierwsze przez Milford Sound przewija się mnóstwo ludzi, większość z nich swoimi samochodami. Po drugie, wiedzie z niego jedna jedyna droga, która prowadzi do Te Anau – czyli dokładnie tam gdzie chcemy dojechać 🙂 Najpierw udaje nam się złapać stopa z fińsko-angielską parą turystów, którzy wracają z rejsu po Milford Sound. Z nimi pokonujemy 30 km do The Divide, miejsca rozpoczęcia Routeburn Track (o tym też będzie, ale kiedy indziej 😉 ). Podczas jazdy mamy pierwszy raz okazję podziwiać drogę lądową do Milford Sound, a widoki tu po prostu zapierają dech w piersiach (i o tym napiszemy i wrzucimy zdjęcia kiedy indziej 🙂 ). Z The Divide łapiemy na stopa starszego pana, Nowozelandczyka. Gadka szmatka, kim jesteśmy, co robimy itp. My mu opowiadamy, że właśnie wracamy z Milford Tracku i tam trochę historii (że drogo i w ogóle:P), po czym pytamy się jego, skąd on przybywa. “Ja jestem z Christchurch, przyjechałem się wspiąć na Mitre Peak”. Lekko nas zatkało (nawet nie wiedzieliśmy, że to możliwe, choć on nas uświadomił, że to bardzo popularna atrakcja), a jeszcze bardziej gdy opowiedział całą historię. Otóż dziadek zorganizował sobie helikopter, aby go przetransportował na Mitre Peak powyżej linii buszu (żeby było mniej wspinania, bo tak to zajmuje 2 dni), wszedł na górę, po czym stwierdził, że właściwie to mu się już schodzić nie chce i zadzwonił po chłopaków od helikoptera (cytuję “I called the guys” 🙂 ) i zapytał, czy po niego wpadną. I wpadli 😛 Jak widzicie, helikopter-taxi działa w Nowej Zelandii całkiem sprawnie. A puentą tej historii niech będzie nasza wymiana zdań pod koniec przejażdżki
“A właściwie to czym się Pan zajmuje?”
“Ja? Jestem księgowym, ale już na emeryturze” 🙂 🙂 🙂
I teraz odpowiedź na najważniejsze pytanie – czy uważamy, że Milford Track to “the finest walk in the world”? Raczej nie, ale tylko dlatego, że według mnie nie da się wybrać “najpiękniejszego” spośród tylu pięknych miejsc na świecie. Zdecydowanie jest “one of the finest” i to w ścisłej czołówce. Odizolowanie i niedostępność Milford Tracku oczarowuje. Spacery dolinami to lekcja geografii na żywo, nigdy wcześniej nie widziałam tak oczywistych form polodowcowych. Widoki z Mackinnon Pass zapierają dech w piersi. Jednak jest też prawdą, że jest to miejsce bardzo skomercjalizowane. DOC tłumaczy zawyżone ceny koniecznością ochrony przyrody i utrzymaniem szlaku. O ile rozumiem, że ograniczony dostęp do szlaku jest niezbędny, o tyle nigdy nie zgodzę się z cenami, które aktualnie dyktują. A z popularnością, jaką szlak cieszy się on obecnie, prawdopodobnie ceny będą rosły dalej, a chętnych i tak nigdy nie zabraknie. A więc warto czy nie warto? Jeśli możecie sobie pozwolić na wydanie 500$ na jeden trekking bądź zawsze to było wasze marzenie – zdecydowanie warto, nie będziecie zawiedzeni. Jednak jeśli jest to kwota ponad wasze możliwości – nie martwcie się, w Nowej Zelandii jest mnóstwo innych, tak samo przepięknych szlaków, które nie będą kosztować was nic. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie.
Milford Track od strony praktycznej:
Wszystkie niezbędne informacje znajdziecie na stronie DOC-u, poniżej kilka naszych uwag:
-
rezerwacje chatek: rezerwacje na sezon letni 2019/2020 zostaną otwarte 11 czerwca 2020 o 9.30 (czasu nowozelandzkiego!), co w praktyce oznacza, że jeśli jesteście zdeterminowani, aby Milford Track przejść, musicie o tej porze siedzieć przed komputerem, z wcześniej założonym kontem (na tej stronie), kartą kredytową pod ręką i wybranymi datami. Jeśli się nie uda (lub chcecie zarezerwować miejsca w środku trwającego już sezonu), warto później co jakiś czas sprawdzać stronę z rezerwacjami. Ludzie rezygnują, więc wolne miejsca się pojawiają.
-
informacja: informacji o stanie szlaku, pogodzie i odpowiedzi na wiele innych pytań udzieli wam DOC Visitor Center, który możecie znaleźć w Te Anau bądź w Queenstown. Jeśli macie zarezerwowany już Milford Track, koniecznie musicie przed wyruszeniem na szlak odwiedzić jeden z nich, aby otrzymać “przepustkę” na noclegi ( wiele osób o tym nie wie, ponieważ jest to zasada tylko przy rezerwacjach na Milford, Kepler i Routeburn Track)
-
transport: jeśli chcecie dojechać na szlak własnym samochodem możecie zostawić go na początku bądź końcu szlaku (my zostawialiśmy samochód przy Te Anau Downs, dużo miejsca) i zorganizować sobie transport tylko w jedną stronę (każdy autobus odjeżdżający z Milford Sound zatrzyma się przy Te Anau Downs, jeśli poprosi się kierowcę). W okolicy działa mnóstwo firm oferujących shuttle busy. My zdecydowaliśmy się na stopa i nie mieliśmy problemów. Najpopularniejszą opcją są shuttle busy z Te Anau bądź Queenstown (w obie strony), jest to wygodne, jednak zdecydowanie bardziej kosztowne. Ewentualnie można zorganizować sobie relokację samochodu z Te Anau do Milford Sound.
-
sezon/pogoda: sezon letni we Fiordland National Park trwa od końca października do końca kwietnia. W pierwszych wiosennych miesiącach (listopad-grudzień) możecie spodziewać się jeszcze śniegu na szlaku. Teoretycznie najlepszy termin na przejście Milford Tracku to luty – kwiecień, choć tak naprawdę to loteria – dużej ilości deszczu bądź kilku deszczowych dni pod rząd można się spodziewać w każdym terminie (tak samo jak śniegu). My przechodziliśmy Milford Track w środku lata, a temperatury w nocy spadały do okolic 5 stopni.
-
cena (w sezonie): obecnie cena za nocleg w chatce to 140$ dla turystów bądź 70$ dla mieszkańców Nowej Zelandii. Aby móc skorzystać z ceny lokalnej musicie udowodnić, że mieszkacie w NZ od ponad 6 miesięcy (czyli np pokazać umowę o mieszkanie, konto w banku z adresem itp. Pełna lista tutaj.) Poza tym, należy zarezerwować łódkę z Te Anau Downs do Glade Wharf (90$/os) i później z Sandfly Point do Milford Sound (40$/os). Ostatecznie koszt indywidualnego przejścia szlaku w sezonie to 340$/os dla rezydenta NZ i 550$ dla zagranicznych turystów. Cena za wycieczkę zorganizowaną przez Ultimates Hikes zaczyna się od 2000$.
-
Milford Track poza sezonem: sezon zimowy na Milford Tracku trwa od maja do końca października. Plusem przechodzenia szlaku poza sezonem jest brak rezerwacji chatek (działa tu system kto pierwszy ten lepszy). Cena noclegu w jednej chatce to 15$/os (robi różnice, nie?:P), możecie przejść szlak jak tylko Wam się podoba bądź od której strony wam się podoba. Minusy? Przede wszystkim pogoda – należy przygotować się na warunki zimowe o wysokim zagrożeniu lawinowym (jest ono bardzo realne, jako że praktycznie cały czas przemieszczacie się dolinami wśród stromych skalnych zboczy), dlatego jeśli ktoś chciałby się na to porwać, to niezbędne jest doświadczenie w zimowej wspinaczce i sprzęt (raki, czekan i liny to podstawa). Poza tym, większość tymczasowych mostów jest usunięta ze szlaku, ze względu na wyższy poziom wody (a tych rzek jest sporo…), dlatego trzeba być przygotowanym na pokonywanie ich w bród (a więc i w tym trzeba mieć doświadczenie). Zawsze przed wyruszeniem na szlak trzeba zgłosić się do DOC Visitor Center i przy okazji dopytać o warunki pogodowe bądź sprawdzić na Metservice
-
poziom trudności: Great Walki to dość łatwe trasy trekkingowe (przy dobrej pogodzie). Milford Track wiedzie głównie po płaskich dolinach, jedynie dzień 3 obejmuje wspinaczkę i zejście z MacKinnon Pass (500m przewyższenia w górę i ok 800 m w dół). Szlaki są dobrze utrzymane, z mostami i “board walkami” w trudniej dostępnych miejscach.
-
chatki: schroniska na Great Walkach są najlepszymi chatkami górskimi w Nowej Zelandii, jednak to wciąż tylko chatki górskie. W cenie macie materac do spania ( śpiwór niezbędny), toaletę i krany z zimną wodą (o prysznicu możecie pomarzyć) w osobnym budynku (zrozumiecie, dlaczego jest to istotna informacja, jeśli kiedykolwiek musieliście wygrzebywać się z ciepłego śpiwora i wędrować w mroźną noc na siku:D) oraz kuchenki gazowe we wspólnych pomieszczeniach. W resztę należy zaopatrzyć się samemu. Pamiętajcie, że ani na szlakach, ani w schronisku nie ma koszy na śmieci – wszystko co przyniesiecie ze sobą do parku należy też ze sobą zabrać.
-
higiena: no cóż, nie ma co liczyć na ciepły prysznic:P Jeśli jesteście zdeterminowani, aby się umyć, można to zrobić w umywalkach (są osobne pomieszczenia w toalecie) bądź umyć się w rzece (BEZ ŻADNYCH DETERGENTÓW! NIGDY!). My nie jesteśmy fanami kąpieli w górskich rzekach, więc problem kąpieli rozwiązujemy wilgotnymi chusteczkami, co przy okazji oszczędza nam noszenia ręcznika.
-
woda pitna: w każdej chatce dostępna jest woda z deszczówki bądź górskiego strumienia, zawsze czysta.
-
co zabrać?: to już decyzja indywidualna każdego, ale zasadą jest – im mniej tym lepiej, bo wszystko nosi się na plecach. Jeśli to Wasz “pierwszy raz” z dłuższym trekkingiem, warto rozpocząć od przeanalizowania DOC’owej listy (tutaj), a później ją dostosowywać do swoich potrzeb. Z rzeczy koniecznych, mniej oczywistych, to czołówka/latarka (aby trafić w nocy do toalety), książka/kindle (bo czekają was długie wieczory bez zasięgu i internetu:P). My odpuszczamy sobie zabieranie klapek (po schronisku chadzamy w skarpetach), no i ręczników wraz z szamponem i innymi płynami (nasza kosmetyczka to zazwyczaj pasta, szczoteczka, mydło no i wielofunkcyjne chusteczki nawilżające:P). Nie bierzemy też worków na śmieci (precz z plastikiem, zero waste rulez 😉 ). Zazwyczaj zabieramy ze sobą obiad na pierwszy dzień w pojemniku, który później służy nam jako kosz na śmieci – voila! 🙂
-
jedzenie: tutaj też raczej wedle uznania, zazwyczaj warto brać lekkie rzeczy, ale widzieliśmy wiele osób np. z dżemami w słoikach. Decyzja należy do was, to wy będziecie to nosić. My zazwyczaj stawiamy na noodle z gotowymi sosami z torebki. W NZ możecie bardzo łatwo dostać jedzenie liofilizowane (gotowe dania, które zalewa się tylko wrzątkiem), jest to wygodne, ale dużo droższe. My raczej go nie kupujemy, bo według nas się to nie opłaca, ale jest ono bardzo popularne. Ważne jest, aby wziąć ze sobą zapas jedzenia na jeden dzień, tak gdybyście utknęli w którejś chatce ze względu na pogodę. Niezbędne są też sztućce i menażki, tak aby w czymś to jedzenie przygotować.