City break nie jest popularną formą spędzania weekendów w Nowej Zelandii z prostej przyczyny – w kraju nie ma zbyt wielu miast, które można by odwiedzać, a w tych, które są, nie ma też zbyt wielu atrakcji. Z drugiej jednak strony, linie lotnicze oferują śmiesznie tanie bilety krajowe (25$ za lot), więc ciężko z nich nie korzystać 🙂 Tańsze bilety zazwyczaj dostępne są poza sezonem, dlatego też udało nam się wyskoczyć zimą na kilka city-breaków do Wellington, Queenstown i Christchurch.
Wellington jest stolicą Nowej Zelandii (choć nie jest to wiedza aż tak powszechna, jakby się mogło wydawać), jednak nie jest ani największym, ani najbardziej popularnym miastem. Turyści stolicę zazwyczaj omijają, przejeżdżając tylko przez nią w pośpiechu w drodze na prom na Wyspę Południową. Nie dziwi mnie to za bardzo – gdybym miała ograniczony czas, Wellington na pewno nie znalazłoby się na mojej liście miejsc “must see” w NZ. Jeśli jednak macie trochę więcej czasu, zdecydowanie warto poświęcić mu choć kilka godzin. Mieszkańcy często określają miasto jako “coolest capital in the world” i trudno się z nimi nie zgodzić. Nie znajdziecie tu może znanych zabytków, za to mnóstwo kawiarni z przepyszną kawą (z której Wellington słynie), nocnych marketów, małych knajpek oraz parków i ogrodów. Jest to też miejsce dla wszystkich fanów filmowej trylogii Władca Pierścieni, gdyż w mieście i okolicach kręcono sporo scen z filmu; poza tym można tu zwiedzić studio WETA, w którym powstały wszystkie filmowe rekwizyty. Wellington znane jest także jako “Windy Welly” – ponoć to najbardziej wietrzne miasto na świecie, Chicago niech się schowa!
Dojazd/nocleg/komunikacja miejska
Do Wellington można dolecieć z większych nowozelandzkich miast, my oczywiście lecieliśmy z Auckland. Bilety można “złapać” w cenie 25$/os i nie jest to wcale trudne! Raz na jakiś czas Jetstar organizuje promocje nowozelandzkich biletów krajowych z 3-4 miesięcznym wyprzedzeniem, my nasze zimowe bilety (27-28 lipca) kupiliśmy w marcu. Koszt od osoby – 50$. Standardowa ceny biletu w jedną stronę, bez jakiejś większej promocji czy planowania, rozpoczynają się od 50$ – co nie jest też jakąś wielką tragedią.
Samolot to zdecydowanie najlepsza forma transportu na krótki city break w Wellington. Alternatywą może być tu jeszcze pociąg, ale jest to bardziej opcja dla pasjonatów podróżowania tym środkiem transportu. Kolej w Nowej Zelandii pełni bardziej funkcję turystyczną niż transportową, większość tras to tzw. “scenic rail”, w której podróż jest atrakcją samą w sobie. Najbardziej popularną trasą kolejową w NZ jest przejazd z Christchurch do Greymouth (TranzAlpine Rail) przez Alpy Południowe. Na północnej Wyspie Northern Explorer wyrusza z Auckland na południe, oferując po drodze widoki na zielone wzgórza Waikato i wulkaniczne stożki Tongariro, aby po 12 godzinach dotrzeć do Wellington. Nie jest to zapewne najszybsza forma transportu, ale jeśli kogoś nie zraża cena (200$/os/one way), widoki zdecydowanie wynagrodzą trudy podróży 😉
My wylatywaliśmy do Wellington z Auckland w sobotę o 7 rano, wracaliśmy w niedzielę o 21, było to wygodne i ekonomiczne, ponieważ musieliśmy zorganizować sobie tylko jeden nocleg. Zdecydowaliśmy się na lekką ekstrawagancję i nocowaliśmy w Ibisie w centrum, który akurat miał promocję na pokój w cenie 100$. Standardowo ceny łóżka w hostelu w centrum rozpoczynają się od 20$/os, ceny pokoju od 60$. Warto zainwestować w pokój w centrum – większość miejsc wartych uwagi w Wellington będzie w zasięgu krótkiego spaceru.
Komunikacja miejska (autobusy) jest dość droga. O ile autobus w strefie centrum będzie was kosztował 2,5$ (strefa 1), to już np. podróż z okolic lotniska czy Weta Cave 5$ (3 strefy). Z lotniska do centrum możecie dostać się autobusem miejskim ( wystarczy podejść kawałek do przystanku), co będzie kosztować 5$, na leniwego możecie wziąć autobus lotniskowy, który dowiezie was do centrum za 12$.
Wellington
Sobotę rozpoczynamy wczesną pobudką i transportem na lotnisko w Auckland. Nasz lot do stolicy jest krótki, trwa tylko godzinę. Mamy szczęście i dzięki pięknej pogodzie możemy po drodze podziwiać widok na ośnieżony szczyt Mt Taranaki oraz Wyspę Południową. Lotnisko w Wellington jest bardzo ciekawie położone, zajmuje praktycznie cały przesmyk lądu, oddzielając półwysep Miramar od reszty miasta. Całe szczęście można sprawnie przedostać się na drugą stronę lotniska przejściem dla pieszych stworzonym pod płytą lotniska.
Na samym początku udajemy się na pobliską plażę, w Lyall Bay, do jednej z popularniejszych kawiarni w Wellington – Maranui Cafe. Poranek w stolicy rozpoczynamy z widokiem na pobliską zatokę i najpyszniejszymi pankejkami z bekonem i bananami oraz kieliszkiem mimozy (na bogato, a co!). Jeśli uwielbiacie dobre jedzenie i pyszną kawę, Wellington jest zdecydowanie miejscem dla Was, jest ono bowiem nie tylko stolicą administracyjną, ale także nowozelandzką stolicą flat white! Czy to w małej kawiarni przy plaży, czy w modnych miejscówkach w centrum na Cuba Street (takich jak np. Fiedel’s Cafe), zawsze możecie być pewni, że wasza mała czarna będzie zaserwowana wybornie. Poza kawiarniami, Lyall Bay to doskonałe miejsce dla pasjonatów lotnictwa do obserwacji startujących i lądujących samolotów
Z Lyall Bay udajemy się do centrum, zostawiamy rzeczy w hotelu i ruszamy na spacer po mieście. Naszym pierwszym celem są Ogrody Botaniczne ze słynną kolejką linową, którą zobaczycie na każdym zdjęciu czy pocztówce z Wellington. Kolejka nie jest tylko atrakcją turystyczną, autentycznie służy miejscowym do transportu w wyższe partie miasta. Ostatnia stacja kolejki to Ogrody Botaniczne. Tam właśnie wybraliśmy się na spacer, aby poszukać trochę wiosny w środku zimy. Centrum Wellington nie jest zbyt rozbudowane, spokojnie można przedreptać je powolnym tempem na piechotę. Z Ogrodów już jest rzut beretem do “The Beehive”, budynku nowozelandzkiego Parlamentu. Nie jest on może perłą architektoniczną, ale na pewno wyróżnia się na tle pozostałych budynków miejskich. Spacerując po Wellington całkiem przez przypadek trafiliśmy też do dawnej katedry św. Pawła, który według mnie jest najpiękniejszym kościołem w całej Nowej Zelandii. Konkurentem o to miano jest oczywiście urokliwy kościółek Dobrego Pasterza w Tekapo, jednak ten w Wellington ma nad nim jedną, ogromną przewagę – ani w dzień, ani w nocy nie oblegają go setki chińskich turystów:P Wręcz przeciwnie, możecie spodziewać się, że całe miejsce będziecie mieć tylko dla siebie. Od 50 lat kościół już nie spełnia swojej funkcji, w latach 60-tych ubiegłego wieku w pobliżu wybudowano nową, betonową katedrę św. Pawła; los starszej, drewnianej wersji zawisł wtedy na włosku. Całe szczęście nowozelandzki rząd odkupił ją od kościoła i w ten sposób uchronił od rozbiórki. Obecnie kościół jest zabytkiem i choć organizuje się w nim śluby, nie pełni funkcji sakralnych. Katedrę można zwiedzać za darmo i przy okazji korzystać z darmowego Wi-Fi ;D (a musicie wiedzieć, że darmowe WiFI w Nowej Zelandii to ewenement!:P)
Waterfront i Te Papa Museum
Nadbrzeża w większości nowozelandzkich miast to części najbardziej reprezentacyjne, nie inaczej jest też w stolicy. Waterfront to miejsce, gdzie można przyjść, napić się kawy z widokiem na zatokę, zjeść w jednej z licznych restauracji bądź foodtrucków, które tu często zajeżdżają; w niedzielę można kupić świeże warzywa i owoce na cotygodniowym “farmers market”, a popołudniu pospacerować wzdłuż nabrzeża bądź wypożyczyć kajak i powiosłować po zatoce. Jeśli będziecie mieli farta, może wam się uda spotkać przyjacielskich lokalsów ? 🙂
Na nadbrzeżu znajdziecie też nowozelandzkie Muzeum Narodowe – “Te Papa”, w której prezentuje wystawy przedstawiające historię kraju, jego faunę i florę, maoryską kulturę oraz trochę sztuki współczesnej. Maoryska kultura to dla nas całkowicie nieznany rewir, dlatego będąc w Nowej Zelandii naprawdę warto zajrzeć do Te Papa w Wellington (lub do Auckland Museum w Auckland Domain), aby zgłębić trochę ten świat – szczególnie, że wejście do muzeum jest darmowe. Pozwoli Wam to nie tylko nauczyć się czegoś nowego, ale także o wiele lepiej zrozumieć nowozelandzką mentalność oraz jak ważne jest dla nich obecnie zachowanie tej lokalnej kultury.
My mieliśmy też szczęście trafić na tymczasową wystawę przedstawiającą przebieg najbardziej osławionej nowozelandzko-australijskiej batalii podczas I Wojny Światowej, bitwę o Gallipolii. Nalot na turecki półwysep Gallipolii to jedna z najtragiczniejszych akcji desantowych, w której oddziały ANZAC (Austalian and New Zealand Army Corpses) brały udział, poniosły ogromne straty i ostatecznie klęskę.
Bitwa o Gallipoli i I Wojna Światowa jest do dziś bardzo głęboko zakorzeniona w nowozelandzkiej mentalności (o dziwo, zdecydowanie bardziej niż II). 25 kwietnia, w dzień rozpoczęcia inwazji w Turcji, jest świętem państwowym, ANZAC day, podczas którego upamiętnia się poległych żołnierzy tradycyjną mszą świętą o wschodzie słońca. Nowa Zelandia podczas I Wojny Światowej straciła najwięcej swoich obywateli w stosunku do całkowitej liczby ludności. Przy milionowej populacji na front wysłanych zostało 100 tys. żołnierzy, przy czym 20% z nich nigdy nie wróciło, a kolejni zginęli od ran lub chorób w trakcie powrotu do kraju. Strata tak dużej ilości ludzi odcisnęła ogromne piętno na psychice mieszkańców. I Wojna Światowa i polegli w niej żołnierze są idealizowani i gloryfikowani, co choć zrozumiałe, budziło czasem mieszane uczucia we mnie i Kubie. Żołnierze ANZAC z własnej woli zaciągali się walczyć w wojnie brytyjskiego imperium, po chwałę i pieniądze, nie w obronie swoich ziem. Wydaje mi się, że to idealizowanie wynika trochę z faktu, iż mieszkańcy Nowej Zelandii nie do końca rozumieją terroru wojny dla miejscowej ludności, w krajach, w których ta wojna się toczy. Jeśli ktoś jest zainteresowany zgłębieniem tematu to, oprócz historycznych książek, można sięgnąć po film Gallipoli (na młodego Mela Gibbsona zawsze miło popatrzyć :P) albo oczywiście zajrzeć do Te Papa na wystawę, gdzie oprócz suchych informacji można też podziwiać realistyczne figury wykonane dla muzeum przez WETA Studio.
W muzeum znajdziemy też polski akcent w postaci małej tablicy opisującej historię polskich dzieci w Nowej Zelandii. Jest to historia dzieci Polaków deportowanych do łagrów w głębi ZSRR, które po radzieckiej amnestii trafiły wraz z armią Andersa do Iranu. Polski rząd zaapelował do Ligii Narodów o pomoc w zajęciu się sierotami, do której zgłosiła się, jako jeden z nielicznych krajów, Nowa Zelandia. Grupa ponad 700 dzieci trafiła w 1943 roku do Pahiatu’a, miasteczka na północ od Wellington. Zajęli się nimi okoliczni mieszkańcy i po ukończeniu wojny stanowiły one trzon nowozelandzkiej Polonii. Wielu Nowozelandczyków, dowiadując się, że jesteśmy z Polski, opowiadała nam tę historię, więc jest ona w kraju dość dobrze znana. Do dziś, w Wellington, nie w Auckland (gdzie mieszka najwięcej Polaków), nowozelandzka Polonia działa najbardziej aktywnie, organizując różne polonijne eventy. (na Stewart Island spotkaliśmy nawet Nowozelandczyków z Wellington, których córka tańczyła krakowiaka w polskim zespole 🙂 )
A co wieczorem?
Wellington słynie nie tylko z wybornej kawy, ale także z wyśmienitego piwa kraftowego! To tutaj ważony jest jeden z popularniejszych browarów w kraju, “Garage Project”. W mieście możecie znaleźć mnóstwo barów, szczególnie wzdłuż Cuba St. My wybraliśmy The Golding’s, który oprócz pysznego piwa miał także ciekawy wystrój – możecie tam znaleźć chyba wszystkie gadżety z Gwiezdnych Wojen jakie kiedykolwiek na świecie wyprodukowano! 😛
Dzień pod znakiem Władcy Pierścieni
Po Hobbitonie, Wellington to chyba najbardziej “tolkienowskie” miejsce w Nowej Zelandii. Już na samym lotnisku, po wylądowaniu, wita Was napis “Środek Śródziemia”. W terminalu podwieszona jest statua Gandalfa na orle oraz instalacja Smauga, który drzemie (autentycznie, otwiera i zamyka oko). Kolejny dzień naszego weekendu spędziliśmy więc na tropieniu śladów filmu. W okolicy znajduje się wiele filmowych lokalizacji, jednak niezbędny jest samochód, aby się do nich dostać (jak np. Kaitoke Regional Park grający Rivendell). Można także zainwestować w jedną z setek dostępnych “LOTR Tour” albo “Hobbit Tour”, gdziekolwiek w Nowej Zelandii się znajdziecie, na pewno będzie możliwość zorganizowania jednej z nich – fani filmu Petera Jacksona kopalnia pieniędzy dla krajowej gospodarki:P My skupiliśmy się na atrakcjach w samym Wellington, czyli na Mt. Victoria i WETA Cave.
Mt. Victoria to wzgórze w pobliżu centrum, z którego rozciąga się piękny widok na miasto i całą zatokę. Jest to bardzo przyjemne miejsce na niedzielny spacer, nie tylko dla fanów Władcy Pierścieni 🙂 Znajdziecie tu mnóstwo szlaków, w tym też do jazdy rowerowej (takiej bardziej ekstremalnej niż rekreacyjnej;) ) no i oczywiście ścieżkę Hobbitów. W Mt Victoria kręcono scenę ucieczki Frodo, Sama, Merry’ego i Pippina przed Czernym Jeźdźcem (ta scena z połamaną marchewką:P). Drzewo, pod którym schowali się hobbici zostało stworzone na potrzeby filmu, więc jeśli chcemy doszukać się podobieństwa z ostateczną sceną filmową trzeba mieć sporą wyobraźnię 😀
Kolejna hobbicia atrakcja znajduje się na półwyspie Miramar, w WETA Studio. Wellington jest nowozelandzką stolicą filmu, znaną również jako “Wellywood”. Na półwyspie Miramar znajduje się kilka studiów filmowych, w tym też WETA Cave. Tam właśnie powstały wszystkie rekwizyty do Władcy Pierścieni i Hobbita, od pierścienia Saurona, po miecze, uszy elfów i hobbicie stopy. Studio można zwiedzać z przewodnikiem, wycieczka po samym studio kosztuje 28$ i według mnie to bardzo dobrze wydane pieniądze. Przewodnicy oprowadzą Was po salach, gdzie powstają rekwizyty. Będziecie mogli zobaczyć te używane we Władcy Pierścieni ( jak np. miecze różnej wielkości, które stwarzały iluzje różnicy wysokości aktorów – gdy Frodo podnosił miecz Aragorna, musiał on być odpowiednio większy niż ten, który podnosił sam Aragorn), ale także rekwizyty z innych filmów. My byliśmy w szoku, gdy zobaczyliśmy, że współtworzyli oni takie hollywoodzkie produkcje jak Indiana Jones, Avatar czy Blade Runner. Wydawało mi się wcześniej, że cała magia Hollywood odbywa się w USA. Na miejscu nie można robić zdjęć ze względu na prawa autorskie do rekwizytów (które należą do wytwórni filmowych), więc tym bardziej trzeba pojechać zobaczyć na własne oczy 🙂 Nam się bardzo podobało.
Praktycznie
- Dojazd ( a właściwie dolot:P) : liniami Jetstar bądź Air New Zealand ( tanich biletów można szukać na Grab a Seat ) z większości nowozelandzkich miast i kilku zagranicznych.
- Dojazd z lotniska: Bus nr 2 dowiezie was z lotniska do centrum za 5$. Jeśli macie w planach korzystać z autobusu, warto rozważyć zakup karty Snapper (10$), dzięki której wasze bilety będą o połowę tańsze
- Nocleg: najlepiej w centrum miasta, wtedy będziecie blisko większości atrakcji. My zawsze szukamy noclegów na booking.com .
- Gdzie zjeść:
- Maranui Cafe
- Fiedel’s Cafe
- Cuba Street – słynie z kawiarni, restauracji, a wieczorem często pojawiają się tam food-trucki
- Waterfront farmer’s market – w niedzielne poranki
- Golding’s Free Dive – na dobre piwo
- Garage Project Taproom – gdzie można spróbować ich wyrobów
- Co zobaczyć?:
- Te Papa Museum (0$)
- Wellington Waterfront (0$)
- Ogrody Botaniczne (0$)
- The Beehive
- Old St. Paul Cathedral (0$)
- Weta Cave (najtańszy tour 28$)