Park narodowy Wilsons Promontory był ostatnim miejscem, jakie odwiedziliśmy przed drugim lockdownem w Melbourne. Było to w czerwcu (zimą), podczas długiego weekendu z okazji urodzin królowej. Gdy po 3 miesiącach zamknięcia ogłoszono, że w końcu oddają nam wolność ( i godność człowieka), pierwsze co zrobiliśmy to zarezerwowaliśmy miejsca na kempingach w Wilsons Prom. I tak pierwszy weekend na wolnym wybiegu spędziliśmy znowu w tym pięknym Parku Narodowym, tym razem w listopadzie, wiosenną porą. Uważam to za piękną klamrę narracyjną tego lockdownowego roku, dlatego też jest i wpis.
Wilsons Promontory jest półwyspem w południowo – wschodniej części stanu Wiktoria, którego większą część pokrywa park narodowy. Znajdziecie w nim zarówno góry, jak i błękitne morze i plaże z białym piaskiem, eukaliptusowe lasy i las deszczowy rodem z Nowej Zelandii, a także większość australijskiej fauny. Park słynie przede wszystkim z dużej ilości wombatów – jeśli chcecie zobaczyć te puchate miśki, jest to miejsce, do którego w ciemno można się udać.
Wilsons Prom składa się z dwóch części – północnej i południowej. W północnej części dostępne dla większości turystów są krótkie, 1-2 godzinne szlaki (jak np szlak na wydmy, Big Drift). Dłuższe trekingi są dostępne tylko dla bardzo doświadczonych piechurów, ze względu na trudne warunki i brak infrastruktury (co oznacza np. przeprawianie się przez głębokie strumienie). My w północnej części parku jeszcze nie byliśmy, nawet na tych krótkich szlakach. Podczas naszych dwóch ostatnich wizyt skupiliśmy się na lepiej zagospodarowanej turystycznie i bardziej popularnej części południowej.
Tidal River
Miejscem wypadowym, do którego trafi każdy odwiedzający Wilson Prom, jest Tidal River. To siedziba parku narodowego i baza noclegowa. Znajdziecie tu informacje turystyczną, sklep z jedzeniem i pamiątkami, knajpe serwującą “fish&chips” oraz ogromny kemping i domki wakacyjne. Przy Tidal River znajduje się ogromna plaża – Norman Beach, miasteczko jest też w zasięgu krótkiego spaceru od jednych z najpiękniejszych plaż parku – Little Waterloo Bay i Squeaky Beach, dlatego jest bardzo popularnym miejscem na stacjonarne, rodzinne kempingowanie. Kemping na Tidal River jest zazwyczaj obłożony w pełni (szczególnie podczas weekendów), do tego odwiedzają go “jednodniowi” turyści, więc raczej nie macie tutaj co liczyć na spokój, ciszę czy odosobnienie – zazwyczaj Tidal River przepełnione jest ludźmi. Plusem kempingu jest infrastruktura (toalety czy prysznice – nie znajdziecie ich na pozostałych polach namiotowych), no i oczywiście wombaty, które wędrują po całym Tidal River i zaglądają turystom do przenośnych lodówek (na które w AU mówi się “esky”), minusem weekendowe melanże i tłumy. Dla niektórych może to być więc miejsce wymarzone, dla innych już mniej 😉

Southern Circuit – czyli nasza pierwsza wizyta w Wilson’s Prom
Southern Circuit to jeden z bardziej popularnych szlaków w Victorii, a na pewno najbardziej popularny w całym parku. Jest to 3-dniowy loop, który wiedzie przez najpiękniejsze miejsca w parku. Odkąd przeprowadziliśmy się do Melbourne co jakiś czas próbowaliśmy wybrać się na weekend na ten szlak, jednak zawsze był w pełni zarezerwowany (kempingi w Wilsons Prom, nawet te na szlaku, należy rezerwować). Trochę w tym naszym wyjeździe pomógł nam koronawirus – gdy tylko ogłosili, że kończy się nasz pierwszy lockdown (koniec maja) pognałam na stronę parku i zarezerwowałam nam miejsca na długi, czerwcowy weekend tydzień później (co w życiu nie byłoby możliwe w “normalnej” sytuacji, bo kempingi byłyby już dawno wykupione).

Sugerowana trasa Southern Circuit to Telegraph Saddle – Sealers Cove (dzień 1) – Little Waterloo Bay (dzień 2) – Telegraph Saddle (dzień 3). My ze względu na dostępność noclegów robiliśmy całą pętle w drugą stronę i zmieniając trochę miejsca noclegowe. Nasza trasa wyglądała następująco:
Dzień 1: Telegraph Saddle – Halfway Hut (7,5km)
Zostawiamy auto na parkingu w Tidal River (znajduje się tam specjalny parking dla ludzi wychodzących na wielodniowe trekingi, “overnight hikers carpark”) i łapiemy autobus na parking Telegraph Saddle. Latem w weekendy i podczas wakacji szkolnych parking na Telegraph Saddle jest zamknięty (ze względu na popularność, jest to start krótkiego trekingu na Mt Oberon) i dostać się na niego można, kursującym co pół godziny, darmowym shuttle busem. Nasza trasa pierwszego dnia jest mało atrakcyjna – wiedzie po drodze gruntowej, która ciągnie się od Telegraph Saddle aż na południe półwyspu, prawie do latarni. Teraz już wiemy, że najlepiej sobie tą trasę odpuścić (chyba że zależy wam na czasie – z Telegraph Saddle do Halfway Hut jest ponad 7km i zrobiliśmy je w ok 2 godziny) i wybrać dłuższą, acz milion razy ciekawszą trasę przez Oberon Bay (którą przemierzaliśmy ostatnio). Mimo że trasa nie była obfitująca we wrażenia, na samym kempingu czekało nas mnóstwo niespodzianek 😉
Halfway Hut jest “w połowie” drogi pomiędzy Telegraph Saddle a latarnią morską i faktycznie jest chatką, a przynajmniej jej pozostałością. W chacie nie można jednak nocować, dla kempingujących przygotowane są specjalne miejsca namiotowe i podesty (żeby przygotować jedzenie, rozłożyć bagaże itp). Kemping przy Halfway Hut położony jest w środku bujnego lasu, więc oczywiście można się spodziewać wielu skrzydlatych przyjaciół w okolicy 🙂 Przed samym wejściem na pole namiotowe, na drzewie, udało nam się dostrzec całe stado gang-gang cockatoo (kakadu krasnogłowa – te polskie nazwy są takie jakieś nie teges, gang-gang brzmi o wiele lepiej:P) Jest to dość rzadka odmiana kakadu, wystarczy wspomnieć, że zobaczyliśmy je tam pierwszy raz w życiu i od tej pory nie udało nam się tego powtórzyć. Wyróżnia je taki śmieszny kędziorek na głowie, w odróżnieniu od np białych kakadu, które mają pankowego czuba. Są, oczywiście, jak wszystkie kakaduski, przeurocze.
Na Halfway Hut udało nam się pierwszy raz spotkać naszą (a bardziej Kuby) fotograficzną nemezis – czarne kakadu (yellow-tailed black cockatoo; znowu, polska nazwa – żałobnica żółtosterna, no proszę Was) To chyba nasz ulubiony ptak w całej Australii, uwielbiamy jego kolor. Nie jest je jednak tak łatwo spotkać, a jeszcze trudniej zrobić im zdjęcie. Wcześniej udało nam się je zobaczyć kilka razy, w locie bądź tylko przez chwilę, niewystarczająco, aby Kuba mógł je upolować aparatem. Dlatego zdjęcie czarnego kakadu było priorytetem Kuby nr 1 i pierwszą okazję do jego zrobienia dostał właśnie przy Halfway Hut. (była też kolejna – a jakże, na Wilson’s Prom podczas naszego ostatniego wypadu 😉 )
Dzień 2 Halfway Hut – Little Waterloo Bay – Refuge Cove (13 km)
Drugiego dnia nasza trasa prowadzi na kemping w Refuge Cove, do przejścia mamy ok 13 km, bardzo lajtowego spaceru. Pierwsze 5 km to ścieżka pośród australijskich traw i krzewów (które wiosną przepięknie pachną, jak miód!), z widokami na Mt Wilson i wapienne ostańce skalne na wzgórzach. A później dochodzimy do Little Waterloo Bay.
Little Waterloo Bay jest jedną z piękniejszych plaż jakie widziałam (a ja plaż generalnie to nie lubię, więc ciężko, żeby mi się specjalnie podobały – niech to będzie reklama :)). Na pewno też jest jedną z piękniejszych plaż w Wilson Prom, o prym pierwszeństwa bije się tylko z Little Oberon Bay i myślę, że tutaj pierwsze miejsce przyznałabym ex-equo. Turkusowa woda, biały piasek i tak przez kilometr. Ciężko chcieć czegoś więcej.
Po przejściu Little Waterloo Bay wchodzimy na pobliskie pagórki i meandrujemy wśród traw i lasów eukalipusowych. Po drodze “zdobywamy” Kersop Peak, z którego można podziwiać widoki na wszystkie zatoczki Parku Narodowego. Nasz kemping leży przy pięknej małej zatoczce, w której cumują łódki – jest tu też osobny kemping dla “boaties”. W nocy idziemy szukać wombatów w lesie, bo w okolicy widzimy dużo kwadratowych kup (tak, wombacie kupy są naprawdę kwadratowe), ale niestety nie udaje nam się spotkać żadnego puchatego miśka.
Dzień 3 Refuge Cove – Telegraph Saddle ( 17 km)
Z Refuge Cove wyruszamy dość wcześnie, musimy dotrzeć do Sealers Cove przed 10. Plażę w Sealers Cove przecina rzeka pływowa, którą można przekroczyć tylko przy “okienku odpływowym”, low tide (znaczy, potem też można, ale trzeba się trochę bardziej pomoczyć:P). Dlatego też przed wyruszeniem na trasę należy sprawdzić godziny odpływów i przypływów danego dnia, tę informację posiadają też strażnicy parku (w budce przed wjazdem do PN czy w centrum informacji w Tidal River). Plaża Sealers Cove jest ogromna, rozciąga się na dobry km, jednak nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak Little Waterloo Bay. Po zejściu ze szlaku zagłębiamy się już w las i jest to miła odmiana, bo ten odcinek szlaku to podróż sentymentalna do Nowej Zelandii – las wilgotny, porośnięty gigantycznymi paprociami i uderzający zielenią. Poza tym już tylko prosta na parking w Telegraph Saddle, skąd odbiera nas bus do Tidal River.
Przez całe 3 dni nie udało nam się zobaczyć żadnego wombata (tylko dużo kwadratowych kup:P), a szczerze powiedziawszy – to specjalnie dla nich przyjechaliśmy do Wilson Prom. Dlatego jeszcze przed wyjazdem zahaczyliśmy do centrum informacji w Tidal River, żeby zapytać się o jakiś krótki szlak w pobliżu, gdzie może często te miśki się pojawiają. Pani popatrzyła, zaśmiała się i mówi : “Tutaj na kempingu jest mnóstwo wombatów”. I owszem – było 😀 Czasem robiłam zdjęcia jednemu, a drugi zachodził mnie gdzieś od tyłu. I tak o to spędziliśmy 3 dni w dziczy w poszukiwaniu wombatów, aby zobaczyć ich kilkadziesiąt na turystycznym kempingu – taka złośliwość natury 🙂
Omnomnom, puchata kosiarka 🙂
Oberon Bay i Roaring Meg – czyli nasza wiosenna wizyta w Wilsons Prom
Dzień 1 Tidal River – Oberon Bay Campsite (8 km)
Przejazd z Melbourne do Tidal River zajmuje ok 3 godzin, nasz drugi weekend w Wilsons Prom rozpoczynamy więc późnym piątkowym popołudniem. Pierwszego dnia do przejścia mamy niecałe 8 km, więc spodziewaliśmy się tylko szybkiego spacerku na kemping. Zamiast tego dostaliśmy najpiękniejsze widoki w całym parku i to o zachodzie słońca, najpiękniejszą plażę w całym parku (Little Oberon Bay) i najlepsze spotkania z dziką przyrodą jaką sobie można wymarzyć.
Na pierwszy rzut poszły czarne kakaduski, które pierwszy raz, odkąd mieliśmy okazję je obserwować, w ogóle nie były płochliwe i spędziły na pobliskim drzewie dobre pół godziny, a Kuba mógł się wyżywać na nich z aparatem. Efektem są takie oto piękne zdjęcia.
Później spotkaliśmy tego oto jegomościa i jeśli to nie jest najlepsze spotkanie na świecie to ja już nie wiem co nim jest! No popatrzcie na te oczka, które nic nie widzą! Jak nie kochać tego stworzonka.
Później odkryliśmy takie cudo w drzewie – naturalny ul. I o ile może nie jest to wyjątkowe odkrycie, nigdy w życiu nie czułam tak pięknego miodowego zapachu jak przy tym drzewie. Do tego mogliśmy obserwować jak pszczoły transportują nektar, dla mnie to było niesamowite.
No i sama plaża Little Oberon Bay – krystalicznie czysta woda w odcieniach turkusu i błękitu, cóż jeszcze można chcieć? Jeśli mielibyśmy wybrać najładniejszy odcinek szlaku w Wilson Prom to zdecydowanie byłaby to trasa z Tidal River do Oberon Bay. Niestety, jest też bardzo popularna, więc w dzień to turystyczna autostrada. My mieliśmy to szczęście, że za pierwszym razem pokonywaliśmy ją o zachodzie słońca, więc nie spotkaliśmy po drodze żywej, ludzkiej duszy 🙂
Do Oberon Bay docieramy o zachodzie słońca – w sam raz aby rozbić namiot i wypić zasłużone piwko 🙂
Dzień 2 Oberon Bay Campsite – Roaring Meg Campsite ( 10 km), a póżniej na dobicie trasa do latarni (12 km w obie strony)
Trasę z Oberon Bay do Roaring Meg pokonujemy dosyć szybko, bo większość wiedzie po dobrze nam znanej gruntowej drodze. Na kempingu jesteśmy o godzinie 11, więc nie pozostaje nam nic innego jak rozbić namiot (jesteśmy pierwsi, więc możemy wybrać najlepszą miejscówkę) i ruszyć w dalszą drogę na krótki spacer po okolicy. Z krótkiego spaceru po okolicy zrobiło się 15 km, bo stwierdziliśmy, że odwiedzimy pobliską latarnię.
Historia Wilson Prom Lighthouse sięga czasów pierwszych osadników australijskich. Niegdyś w jej pobliżu mieszkali ludzie obsługujący latarnie, mieli na tym końcu świata nawet swoją własną szkołę. Później budynki latarni przerobiono na wojskowe baraki. Obecnie w kilku odrestaurowanych domkach można przenocować (za niemałą cenę, od 150AUD/za noc – rezerwacje tutaj). Oczywiście widoki na miejscu (i po drodze) są przepiękne, do tego jeszcze w zimowych miesiącach z przylądka podziwiać można migrujące humbaki, a w okolicy mieszkają wombaci rezydenci.
My przede wszystkim zapamiętamy ten szlak, bo po raz pierwszy stanęliśmy oko w oko z jednym z australijskich węży. (Kuba kiedyś prawie nadepnął na metrowego węża tygrysiego podczas biegania, ale wiecie – “pics or it didn’t happen”, no a aparatu nie miał, więc się nie liczy). Tak naprawdę węże w Australii są moim najmniejszym zmartwieniem (krokodyle są zdecydowanym nr 1) i po lekkiej nerwowości podczas pierwszych trekingów, teraz już raczej o nich w ogóle nie myślimy. Wychodzimy z założenia, że na większość jadu istnieje antidotum, do tego węże same z siebie nie zaatakują (niesprowokowane), jeśli więc patrzy się pod nogi i zostawi je w spokoju, wszystko powinno być ok, no chyba, że masz wielkiego pecha. W Australii dochodzi do ok. 3 tys ugryzień rocznie, (z czego połowa jest skutkiem próby podniesienia lub pochwycenia węża), 500 osób trafia do szpitala (90% ugryzień to “ugryzienia suche”, gdzie węże nie wstrzykują jadu), wśród nich są średnio 2 ofiary śmiertelne. Wiadomo, lepiej nie być jednym z tej dwójki, ale prawdopodobieństwo raczej jest tu po naszej stronie. Przy latarnii w Wilson Prom spotkaliśmy wygrzewającego się na szlaku malutkiego węża tygrysiego (miał może z 50 cm) , który to, mimo wszystko, jest jednym z bardziej jadowitych węży australijskich, więc trzymaliśmy się z daleka, a on po chwili odpełznął w krzaki. Ja jestem usatysfakcjonowana z takiego spotkania, więcej mi nie potrzeba.
Z campingu przy Roaring Meg można wybrać się też na krótki (2-godzinny) spacer na South Point, najbardziej na południe wysunięty kraniec kontynentalnej Australii! Takie krańce świata to dla nas “must be”, w Nowej Zelandii obfotografowaliśmy się na wszystkich jej stronach, więc i tutaj nie mogliśmy tego ominąć.
Dzień 3 Roaring Meg – Tidal River (18 km)
Ostatni dzień na naszej trasie zakładał powrót do Telegraph Saddle, ale wędrówka drogą gruntową nie zachwycała – postanowiliśmy więc wrócić tą samą drogą, którą przeszliśmy i dobić się już do końca. Przeszliśmy więc znowu przez Oberon Bay i Little Oberon Bay, która w niedzielne popołudnie była pełna ludzi, a końcówka szlaku wyglądała jak autostrada. Doceniliśmy jeszcze bardziej naszą piątkową samotność na tej trasie. Po dojściu do Tidal River mieliśmy w nóżkach 60 km i chcieliśmy już tylko umrzeć, więc zamiast to zrobić postanowiliśmy niczym Forest Gump pójść jeszcze dalej, w końcu znowu nie widzieliśmy na szlaku wombatów. Podjechaliśmy więc na krótką pętle, o zachęcającej nazwie “Wildlife Walk”. Wombata nie było, ale za to były kangury, walabie, kakadu i kilka emu, w tym jeden samiec z dzieciaczkami (tak, emuski są dobrymi tatusiami i to samce opiekują się młodymi!)
Wciąż próbowaliśmy walczyć o te wombaty, więc o zachodzie podjechaliśmy do Tidal River, gdzie ostatnim razem był wombatoland – okazuje się, że jednak nie zawsze jest ich tam tak pełno! Ostatnim razem mieliśmy po prostu szczęście (bądź tym razem pecha?). Ostatecznie, wróciliśmy z tarczą, bo wombata spotkaliśmy, na poboczu drogi, aczkolwiek nieusatysfakcjonowani, bo bez selfiaczka. A co to za życie bez selfiaczka z wombatem.
Krótkie wypady z Tidal River
My jeszcze nigdy nie stacjonowaliśmy w Tidal River, ale zawsze po zejściu ze szlaku zostawało nam trochę czasu, aby wybrać się na krótki spacer w okolicy
- Tidal River – w samym miasteczku są bardzo przyjemne ścieżki do wędrowania, wzdłuż właśnie “tidal river” (rzeki pływowej, czyli takiej, której poziom wody jest uwarunkowany od pływów morskich), od której miasteczko wzięło swoją nazwę. Na brzegach można spotkać dużo puchatych miśków, leniwie skubiących trawkę. Nad Tidal River rozpościera się szczyt Mt. Oberon (więc piękne widoki), a na samym kempingu jest mnóstwo ptaków (papugi to mądre zwierzęta, wiedzą gdzie jest najwięcej jedzenia)
- Squeaky Beach – z Tidal River godzinnym spacerem można dotrzeć do Squeaky Beach, która swoją nazwę zawdzięcza niezmiernie skrzypiącemu pod stopami piaskowi. Nie jest to jedyny powód do odwiedzenia tej plaży, bo woda jest tu niesamowicie błękitna, a do tego okalają ją rdzawe formacje skalne (pomarańczowo-czerwony kolor skał na australijskich plażach to zasługa porostów). My na leniwego po prostu pojechaliśmy na nią autem, ale z chęcią wybierzemy się kiedyś na spacer z Tidal River (3,5 km), bo na pewno wygląda pięknie z pobliskiego wzgórza.
- Wildlife Walk – to szlak bardziej w północnej części parku. Krótka, godzinna pętla w pobliżu pasa startowego awionetek. Jest trochę krzaków, jest też trawiasta łąka, zobaczycie tam więc zarówno kangury jak i emu czy walabie. Kakadu też Ci pod dostatatkiem. Do tego po płaskim, więc dla leniuszków lub na zmęczone nogi.
Wędrówki w Wilson Prom – Praktycznie
- Parki Narodowe w Victorii są darmowe (może się Wam wydawać dziwne, że o tym wspominam, ale jest to akurat wyjątek w Australii, większość stanów ma płatne wejście do Parków – co my akurat szczerze popieramy), jednak musicie się zatrzymać przed budką strażnika przed wjazdem do parku i okazać rezerwację noclegu. Dostaniecie wtedy pozwolenie na parking na terenie Parku. Jeśli nie macie zarezerwowanego noclegu, też możecie wjechać, ale Park trzeba opuścić na noc (choć szczerze wątpię, że ktokolwiek to sprawdza. Osobiście jednak nie sprawdzaliśmy)
- Noclegi rezerwuje się na stronie Parks Victoria , tutaj też znajdziecie wszystkie niezbędne informacje.
- Kempingi należy rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, szczególnie latem i na weekendy, bo rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Podczas letnich wakacji (czyli Świąt i Nowego Roku) na kempingu w Tidal River obowiązuje losowe przyznawanie miejsc – musicie zgłosić chęć przyjazdu, a system losuje, kto to miejsce dostanie.

- Kilkudniowe szlaki trekingowe bywają w Australii problematyczne, ze względu na brak dostępu do wody pitnej w niektórych miejscach (w Nowej Zelandii to ostatnia rzecz, o którą trzeba było się martwić). Część kempingów w Wilson Prom ma dostęp do wody ze strumyka (którą trzeba przegotować bądź potraktować tabletkami oczyszczającymi), reszta ma zbiorniki wodne na deszczówkę, na których niestety nie można polegać (ze względu na brak deszczu). Trzeba mieć to na uwadze i nieść ze sobą niezbędne zapasy wody.
Kempingi z dostępem do wody (ze strumyka): Refuge Cove, Roaring Meg, Little Waterloo Bay
Reszta kempingów na których spaliśmy miała zbiornik na deszczówkę (w którym akurat zawsze była woda, ale nie można traktować tego za pewnik. Najlepiej zapytać strażnika przed wjazdem do parku jak wygląda sytuacja wodna na Waszych kempingach.
- W parku nie ma zbyt dużych przewyższeń, raczej przyjemne spacery, dlatego na wyprawę może pokusić się każdy, nawet jeśli nie ma zbyt dobrej kondycji.
- Węże są i to nawet jest ich dość sporo, więc trzeba przede wszystkim być czujnym na szlaku, po drugie mieć ze sobą niezbędny zestaw pierwszej pomocy, co przy ukąszeniu sprowadza się przede wszystkim do elastycznego bandaża. Główną zasadą jest, że ugryzioną kończynę należy unieruchomić (żadnego wysysania jadu niczym Indiana Jones!), a szczegóły pierwszej pomocy znajdziecie tutaj