W lutym, rzutem na taśmę przed koronowirusową epidemią, udało nam się wyskoczyć na tydzień do Malezji. Nie był to ani wyjazd wielce zorganizowany, ani z idealnym planem podróży, raczej tygodniowy chill z dużą ilością pysznego malezyjskiego jedzenia. Podzieliliśmy go na trzy 3-dniowe części – Kuala Lumpur, Penang i Cameron Highlands. Zaczniemy tutaj od pierwszej części naszego wyjazdu, czyli Kuala Lumpur, a dokładniej od bardzo ciekawego festiwalu, w którego samym środku – całkiem przez przypadek – się znaleźliśmy.
Thaipusam
W Kuala Lumpur wylądowaliśmy w sobotę o 4 rano, po nawet przyjemnym 8-godzinnym locie z Melbourne (przyjemnym, bo uśpiły nas małpeczki z australijskiej bezcłówki). Lotnisko dopiero się rozkręcało, ale udało nam się załatwić dosyć szybko sprawy organizacyjne (malezyjska karta do telefonu, bilet na autobus itp.). Podróżowanie do Malezji AirAsią ma takie swoje zalety, że zmuszeni jesteście ograniczyć swój bagaż do minimum (oczywiście jeśli nie chcecie dopłacać), dlatego też od razu byliśmy gotowi na wyruszenie w miasto.
Plan na pierwsze godziny pobytu mieliśmy dosyć prosty – ponieważ była 5 rano szybko ruszyliśmy do centrum, a z centrum pociągiem do Batu, dzielnicy Kuala Lumpur ze słynnymi hinduskimi świątyniami w wapiennych jaskiniach, do których wiodą 272-stopniowe, kolorowe schody, będące instagramową atrakcją i przyciągające mnóstwo turystów. Chcieliśmy dostać się tam jak najwcześniej, aby ominąć tłumy, zrobić zdjęcia jakie chcemy i wrócić prędziutko z powrotem do miasta – co mogło pójść nie tak?
Otóż, jadąc do hinduskiej świątyni, dobrze mieć wiedzę o hinduskich świętach. Bo może się tak zdarzyć, że natraficie na dzień, w którym odbywa się w niej festiwal o wdzięcznej nazwie Thaipusam, o czym dowiecie wytaczając się wraz z tłumem Hindusów na stacji metra Batu Caves (myśleliśmy, że ten tłok w metrze to poranne godziny szczytu, choć trochę dziwiły nas Hinduski w odświętnych sari :D). Jeszcze później, próbując ochłonąć z tego przeżycia w hostelu i przeszukując internet, możecie dowiedzieć się na przykład, że to największy Thaipusam na świecie i przyciąga miliony wiernych, z całej Malezji i nie tylko.
Thaipusam to festiwal (w dużym skrócie, bo hinduska religia jest bardziej zawiła niż Moda na Sukces) na cześć boga wojny Murugana, upamiętniający sprezentowanie Muruganowi przez Parvatii (mamusię) włóczni (vel), aby mógł pokonać złego demona (o bardzo długim imieniu). To właśnie jego 42-metrowy, złoty (pomalowany, nie że naprawdę – nie jesteśmy w Brunei) posąg pilnuje wejścia do jaskiń. Festiwal obchodzony jest przez Tamilów, społeczność zamieszkującą głównie południowe Indie, Sri Lankę, a także Singapur i Malezję – w tych krajach też Thaipusam jest traktowany jako święto państwowe.
Obchody Thaipusam w KL rozpoczynają się jeszcze przed świtem, kiedy to wierni udają się w pielgrzymkę do Batu, z oddalonej o kilkanaście kilometrów hinduskiej świątyni w centrum miasta. Mniej zaangażowani zabierają ze sobą garnuszek z mlekiem, który złożą w ofierze Muruganowi. Bardziej zdeterminowani komponują kavadi.
Kavadi to ołtarz-ofiara na cześć Murugana, tworzony na drewnianej bądź bambusowej platformie, którą pielgrzym niesie na swoich barkach (mówimy tutaj o naprawdę sporych konstrukcjach). Kavadi najczęściej ozdabiane jest pawimi piórami (jest to symbol Murugana), kwiatami i portretem bóstwa. Mają piękne kolory (głównie żółty i pomarańczowy, ulubione kolory Murugana, tak też ubrana jest większość pielgrzymów) i wymyślne kształty. Jednak nie każdy może ot tak zostać nosicielem kavadi. Zanim boso przejdziecie kilka kilometrów z kilkunastoma kilogramami na barkach, a później wespniecie się 272 stopnie w żarze malezyjskiego słońca, aby złożyć ofiarę , musicie być tego godni. Nosiciele kavadi muszą przed festiwalem przestrzegać surowego postu, zachowywać czystość i celibat. A, no i zgolić głowę przed pielgrzymką. Brzmi ciekawie? To poczekajcie, bo ciekawie to się dopiero zrobi…
Pamiętacie Vel, tę włócznię co ją mama dała Muruganowi, żeby pokonał demona? Jest to symbol Thaipusamu. Najbardziej zaangażowani wierni, aby pokazać swoje oddanie bóstwu, przekłuwają sobie ciało właśnie takimi małymi metalowymi szpikulcami. Co przekłuwają? Odpowiedź brzmi – wszystko. Od policzków na wylot, po nosy, sutki czy skórę w każdym miejscu ciała. Ale to jeszcze nic. Pamiętacie ołtarze, kavadi? Wspominałam, że niosą je na barkach, ale zapomniałam nadmienić, że najwięksi hardkorowcy przymocowują te ołtarze do swojego ciała, właśnie tymi włóczniami-haczykami.
Wytaczając się wraz z tłumem Hindusów na stacji Batu Caves nie wiedzieliśmy nic z powyższych rzeczy. Daliśmy się bezwolnie ponieść wraz z falą przetaczającą się przez peron i dalej. W ten sposób znaleźliśmy się w samym środku hinduskiego festiwalowego kiermaszu. Od razu ogłuszyły nas decybele przekraczające 10-krotnie jakąkolwiek akceptowalną normę, z jednej strony ktoś wykrzykiwał modlitwy przez megafon, z drugiej z głośników leciał soundtrack z Bollywoodziego filmu. Z lewa i prawa otaczały nas dobrze znane nam stragany z pakorami i jelabi, pawimi piórami (dla bożka), płytami z hinduską muzyką bądź rzeźbami ogródkowymi. Chyba każdy był kiedyś w Polsce na odpuście bądź wiejskim festynie. W wydaniu hinduskim wygląda to mniej więcej tak samo, tylko trzeba ilość osób, straganów i tych decybeli pomnożyć przez pierdylion. Lubicie wiejskie festyny? Ja też nie – ciężko więc polubić ich hinduską wersję, szczególnie, że pozostają po nich tony śmieci.
W totalnym szoku, nie ogarniając w ogóle co się dzieje (no sorry, była 6 rano) przebrnęliśmy przez tłum straganowy, aby przedostać do tłumu przed-świątynnego. Od razu stało się dla nas jasne, że do świątyni się nie dostaniemy, bo wymagało to podreptania na koniec kilometrowej kolejki, a trochę nam się nie chciało z plecakami. Schody do jaskiń były pokryte tak gęsto ludźmi, że nie było nam wtedy dane zobaczyć ani rąbka koloru. Do tego zewsząd zaczęli otaczać nas ludzie z metalowymi wykałaczkami powbijanymi w twarz i odprawiający rytualne tańce. To było za dużo, jak na 6 rano po 8-godzinnym locie. Czym prędzej zrobiliśmy taktyczny odwrót i resztę dnia spędziliśmy już w ogrodzie botanicznym i innych parkach w Kuala Lumpur delektując się ciszą.
Ciężko jednak było wyjechać z Kuala Lumpur nie wchodząc do jaskiń czy też bez foteczki schodów. Następnego dnia wieczorem (niedziela była ostatnim dniem festiwalu) podjęliśmy kolejną próbę, tym razem bardziej skuteczną. Stragany wciąż stały, ale już bez decybeli, po większości wiernych zostały już tylko sterty śmieci. Mogliśmy więc spokojnie wejść do jaskiń i poprzechadzać się wśród hinduskich świątyń. Same świątynie nie robią zbyt wielkiego wrażenia, ot kolorowe hinduskie, za to ich lokalizacja – jak najbardziej. Wapienne formacje wyglądały przecudnie – największa jaskinia, „Katedralna” ma aż 100 m wysokości. Mnie też bardzo urzekły kolorowe schody, bo może to i kicz, ale przecież to jest dokładnie to, co Hindusi kochają najbardziej – kicz i kolory! A w końcu to Hinduskie miejsce kultu. Zdecydowanie ładniejsze takie kolorowe niż szary beton.
W Batu, oprócz jaskiń ze świątyniami, są jeszcze inne, mniejsze – Dark Cave (do zwiedzania z przewodnikiem) czy Museum Cave, ale podczas naszej wizyty wszystkie były zamknięte. Ponoć dużym problemem w Batu są agresywne makaki, ale to także nas ominęło. Najwyraźniej małpy też przestraszyły się tego tłumu ludzi.
Teraz trochę żałujemy, że nie zostaliśmy dłużej na samym festiwalu. Nie odnajdujemy się najlepiej w takich masowych zbiorowiskach (dla mnie 20 osób to już tłok), więc wziął górę instynkt przetrwania. Gdy sobie teraz o tym myślę, z chęcią wybrałabym się jeszcze raz do Batu, na Thaipusam, tym razem zaopatrzona jednak w większą dawkę cierpliwości i wiedzy.
Praktycznie:
Thaipusam: Festiwal odbywa się co roku pod koniec stycznia/początku lutego (podczas pełni księżyca w tamilskim miesiącu Thai). Na huczne obchody można się załapać w Kuala Lumpur, Singapurze czy południowych Indiach, ale też np na Penang.
Jaskinie: Wejście do Jaskini Katedralnej (ze świątyniami) jest darmowe. Wejście jest możliwe pomiędzy 7-21 (no chyba, że jest Thaipusam). Wycieczka z przewodnikiem po Dark Cave kosztuje około 30 RM.
Dojazd: Do Batu dojedziecie bezpośrednio pociągiem ze stacji KL Sentral. Komunikacja w KL to dla mnie jakaś nieodgadniona zagadka, z tą ilością różnych przewoźników. Do Batu jedziemy pociągiem KTM Komuter, linią czerwoną (Batu Caves to ostatnia stacja). Na stacji KL Sentral możecie od pani w okienku kupić pre-paidową kartę na pociąg. Karta kosztuje 3RM, bilet w jedną stronę do Batu kolejne 3RM. Pociąg dosyć się wlecze – podróż do Batu trwa ok 30min. Jeśli zatrzymujecie w hostelu bardzo często można dopisać się do wycieczki zorganizowanej, w naszym kosztowała około 20RM. W hostelach często też są tablice ogłoszeń, gdzie znaleźć innych ludzi, którzy chcą się wybrać do Batu i zrzucić się z nimi na Grab’a (lokalnego Uber’a), cena ok 30-40 MYR za auto.
Przepiękne zdjęcia 🙂 i ciekawa relacja! W Kuala Lumpur byłam niestety tylko przejazdem, ale na pewno chciałabym zwiedzić to miasto 😉
LikeLike