Czy słyszeliście kiedykolwiek o Brunei? Łatwo go przeoczyć, gdy nie śledzi się namiętnie zmian na liście najbogatszych ludzi świata bądź nowinek w branży naftowej (to dopiero brzmi interesująco 😀 ) Ja, szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, czy wiedziałam o jego istnieniu ,dopóki nie odwiedziłam Borneo, w 2013 roku. Fakt, że nie wiedziałam nic o tym kraju, rozbudził moją wyobraźnię. Byłam bardzo zdeterminowana, aby Brunei odwiedzić podczas tamtego wyjazdu, jednak 6 godzin przeprawy łodzią z Kota Kinabalu w jedną stronę (w perspektywie 1-2 dniowej wycieczki) raczej zniechęcał. Ostatecznie, rozsądek wziął górę i zostaliśmy tylko w malezyjskiej części wyspy, odkładając Brunei na „inny raz”.
Ten „inny raz” trafił się nam w tym roku. Szukając biletów na długo planowany wyjazd do Europy, znaleźliśmy promocję linii Royal Brunei na trasie Melbourne – Londyn, z możliwością krótkiego postoju w Brunei. Jako że jest to kraj w sam raz na 1-2 dni, stop over to pomysł idealny.
Dziś Brunei nie jest już tak tajemniczym krajem, ostatnimi czasy było wręcz o nim bardzo głośno, ze względu na konsekwentnie wprowadzane prawo szariatu, które m.in. przewiduje karę śmierci przez ukamienowanie za homoseksualizm i bojkot hoteli, których właścicielem jest Sułtan, przez gwiazdy hollywood. Brunei jest taką trochę hybrydą malezyjskiej kultury z wizją świata (i bogactwem) prosto z Bliskiego Wschodu, bo de facto to dyktatura, rządzona twardą ręką sułtana, z wieloma zakazami i nakazami, które do tego dotyczą tylko mieszkańców Brunei. Sam sułtan nie do końca się do nich stosuje, znany jest ze swojego hedonistycznego życia i prywatnego haremu zagranicznych „pań do towarzystwa”. Za sprawą bogatych złóż ropy naftowej w kraju, Sułtan Brunei przez lata zajmował wysokie miejsce na liście najbogatszych ludzi świata, znany jest ze swojej rezydencji z 1788 pokojami (uznawanej za jeden z największych pałaców na świecie) czy kolekcji 7000 luksusowych samochodów. Z drugiej jednak strony Brunei to bogaty kraj, gdzie większość mieszkańców żyje na przyzwoitym bądź wysokim poziomie, z dostępem do darmowej edukacji i opieki medycznej. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozmów z mieszkańcami Brunei, jednak po taksówkowych opowieściach i obserwacjach ludzi, jawią się raczej jako zadowoleni z życia.
Royal Brunei
Pierwsze zetknięcie z brunejskimi zasadami mamy już na pokładzie samolotu, gdzie przed startem puszczana jest muzułmańska modlitwa, w hollywoodzkich filmach wycięte są sceny pocałunków i te bardziej pikantne; symbole religijne są zamazane, a podczas lotu, na pokładzie, nie serwuje się alkoholu. Alkohol i papierosy są całkowicie zakazane w Brunei, nie można ich nigdzie kupić (pewnie jakiś podziemny czarny rynek istnieje, ale nie sprawdzaliśmy:P). Turyści mogą wwieźć ze sobą do kraju 2 l trunków na osobę, zdecydowanie racjonalny limit na 2-dniowy pobyt, choć przy odprawie spotkaliśmy kilka osób, dla których był on zbyt restrykcyjny ;D
Z lotniska w Bandar Seri Begawan, stolicy Brunei, do miasta jest ok 15 km. W dzień kursuje na tej trasie autobus miejski, który kosztuje 1$, gdy jednak przylatuje się w środku nocy pozostaje zorganizować transport przez swój hotel bądź wziąć taksówkę. Taksówki są w Brunei drogie (kurs z lotniska to ok 20-25$), ponieważ wszyscy mają własne samochody, dlatego fajną alternatywą jest aplikacja Dart (taki brunejski odpowiednik Ubera 🙂 ). Aplikację utworzono niedawno, więc ma sporo niedociągnięć, ale działa całkiem sprawnie. Korzystaliśmy z niej kilka razy i bardzo polecamy, ponieważ przy 4 osobach opłaca to się bardziej niż autobus. Dart na trasie lotnisko/centrum to koszt 10$, z centrum na night market Gadong 5$.
Na nasz pobyt zarezerwowaliśmy sobie pokój w hotelu LeGallery Suites (40$/noc). Noclegi w Brunei są raczej drogie, jak na azjatycki standard. Tańsze opcje noclegowe są zazwyczaj poza centrum, więc wiąże się to z koniecznością dojazdu (a transport publiczny jest kiepski – patrz uwagi a propos taksówek 🙂 – i kursuje tylko do godz 6 wieczorem). My z naszego hotelu większość atrakcji mieliśmy w zasięgu krótkiego spaceru.
Płynąc do Janusza – Brunei river safari
Pierwszy dzień rozpoczynamy od największej atrakcji Brunei, czyli rejsu po rzece w poszukiwaniu nosaczy i krokodyli. Janusz (nosacz), już praktycznie nasz symbol narodowy, występuje tylko i wyłącznie na Borneo, do tego jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Z charakterystycznym ogromnym nosem i wystającym brzuchem, jest bardzo wdzięcznym zwierzęciem do obserwacji. Nosacze żyją w lasach namorzynowych, dlatego najlepiej właśnie wyszukiwać ich z pokładu łodzi. Jako jedne z nielicznych małp nie mają problemu z wejściem do wody, potrafią przepłynąć z jednego brzegu rzeki na drugi, a także wskakiwać do wody prosto z wysokich drzew, więc jeśli będziecie mieć szczęście (i cierpliwość) może uda Wam się zobaczyć taki występ 🙂
Wcześnie rano udajemy się na nabrzeże w Bandar, w poszukiwaniu łódki, która popłynie z nami wgłąb rzeki. Ze względu na aktywność zwierząt, jak i też na własny komfort, najlepiej wybrać się na rejs bardzo wcześnie rano lub przed samym zachodem słońca. Jest wtedy chłodniej, a nosacze są bardziej aktywne. O cenę wycieczki trzeba się targować, standardowo powinna ona kosztować 10-15$/os., ale cena wyjściowa może zaczynać się od 30$ – tyle krzyknął nam jeden z właścicieli łódek na sam początek. Dogadujemy się z naszym kapitanem, wsiadamy na pokład i płyniemy w dżunglę. Tak naprawdę nie trzeba zagłębiać się daleko, ponieważ po 10 minutach, widząc jeszcze miasto na jednym brzegu, spotykamy kilka krokodyli (w tym jednego naprawdę sporego!). Znalezienie nosaczy zajmuje nam trochę więcej czasu, jednak w końcu udaje nam się wypatrzyć całą rodzinę w koronach drzew. Mamy szczęście, bo wyhaczyliśmy grupę bawiącą się w słońcu, więc było trochę okazji do robienia zdjęć. Bardzo często można je spotkać w namorzynach, gdzie jest ciemno i zdecydowanie trudniej je wypatrzyć, a co dopiero sfotografować. Nosacze żyją w grupach składających się z jednego samca (tego z najbardziej imponującym nosem), kilku samic i młodych. Nam udało się obserwować całą rodzinkę przez dłuższą chwilę, niestety Janusz, głowa rodziny, cały czas chował się w krzakach, podglądać mogliśmy głównie samice i młode osobniki.
Kampong Ayer – wioska na wodzie
W drodze powrotnej wysiadamy w Kampong Ayer, wiosce na wodzie z ponad 1000-letnią historią. Jeszcze przed wyjazdem czytałam trochę o jej historii, a także przeglądałam zdjęcia. Szczerze powiedziawszy, nie do końca potrafiłam zrozumieć, o co tyle krzyku. Nie wyglądała ona wcale wyjątkowo urokliwie. Jednak gdy tam dotarliśmy, sprawa się trochę rozjaśniła. Cała struktura Kampong Ayer jest naprawdę niesamowita – wioska jest samowystarczalna, ma swoje własne szkoły, straż pożarną, policję i sklepy. Są starsze dzielnice z drewnianymi chatami i nowe inwestycje, z murowanymi 2-piętrowymi domami. Mieszkańcy nawet hodują tu kury! Zamiast samochodów mieszkańcy mają łódki, które także są taksówkami; wszystkie domy połączone są systemem kładek i mostów, ciekawie było się nimi przespacerować i pozaglądać do lokalnych sklepów czy domów. Wizualnie jednak Kampong Ayer dalej mnie nie przekonała, choć Kuba jest innego zdania i uważa, że wioska jest bardzo fotogeniczna. Największym jej problemem jest oczywiście masa śmieci walających się dookoła, choć na dobrą sprawę nie różni się to wielce od pozostałych części Brunei… 😦
Meczet Omar Ali Saifuddien
Z Kampong Ayer przepłynęliśmy z powrotem na drugi brzeg do miasta (1$/os) i udaliśmy się do najbardziej popularnego brunejskiego obiektu – meczetu Omar Ali Saifuddien. Z zewnątrz meczet wygląda naprawdę imponująco, otoczony sztucznie stworzoną laguną, z kopułą pokrytą szczerym złotem i posadzką z włoskiego marmuru. Do meczetu można wejść, nawet nie będąc muzułmaninem i będąc kobietą – był to więc mój pierwszy meczet widziany od środka. Oczywiście wcześniej trzeba przybrać wdzianko zakrywające wszystkie (nie)pożądane części ciała 😛 W porównaniu do świątyń innych religii, wnętrze jest raczej mało imponujące (pan strażnik pozwolił nam nawet zrobić zdjęcia). Przespacerowaliśmy się też do meczetu po zmroku, na nocne zdjęcia. Jak widać na załączonych obrazkach, podświetlenie nie jest zbyt stylowe 😛

Meczet stanowi centrum życia mieszkańców stolicy, wokół niego stworzony jest park i deptak nad rzeką. Park to jednak trochę za dużo powiedziane, bo nie znajdziecie tam ani jednego drzewa, które byłoby niezmiernie przydatne podczas 40-stopniowego upału. Jednak zasłaniałoby meczet, więc wiadomo, trzeba cierpieć.
Royal Regalia Museum
To właśnie ten upał przegonił nas w południe prosto do naszego klimatyzowanego hotelu. Wyściubiliśmy z niego nosa dopiero pod wieczór, aby najpierw udać się do Royal Regalia Museum, chyba najnudniejszego muzeum na świecie. Muzeum ku chwale sułtana, w którym są wyeksponowane jego zasługi dla świata i narodu, mądrość jego i wielkość, a także wystawione są wszelkie prezenty jakie kiedykolwiek dostał – generalnie, kicz kiczem poganiany; taka wersja prywatnych „muzeów” w małych miasteczkach (jest ich sporo w Nowej Zelandii), gdzie właściciel wystawia zbieraną przez całe życie kolekcję czajniczków. Tylko oczywiście z większym przepychem, jak to na Sułtana przystało. Wejście do muzeum jest za darmo i jest to jedyna słuszna cena za tę atrakcję. Jest to jednak dobre miejsce, aby uciec podczas siarczystych upałów, bo w środku jest klima, a do tego wyłożone jest mięciutkimi dywanami.
Gadong Night Market
Wieczorem udajemy się na lokalny Night Market w dzielnicy Gadong. Dostaniecie tam różne smakołyki, od lokalnych owoców po nasi goreng (smażony ryż) i inne malezyjskie specjały. Night Market jest tańszą alternatywą niż restauracje w centrum, za 3-5$ najecie się tutaj do syta.
Zdecydowanie największym przysmakiem Brunei, jak i reszty Borneo i krajów w regionie, jest durian. O durianie pewnie większość z Was słyszała, gdyż jest to najbardziej śmierdzący owoc świata (jest tak intensywny, że nie można wnosić go do hoteli czy samolotów), a mimo to jest obiektem pożądania większości Azjatów, którzy szaleją na jego punkcie. W Brunei będziecie mieli okazji spróbować (a na pewno poczuć) go sami. Jeśli nie macie odwagi skosztować samego owocu, w sklepach znajdziecie wszelkie durianowe wyroby. Ja jestem prędzej w stanie zdzierżyć sam owoc niż durianową czekoladę, ale oczywiście kwestia gustu – kto co lubi 😀
Jako że większość atrakcji Bandar obskoczyliśmy pierwszego dnia, drugiego trochę się nam już nudzi (ileż można spacerować wkoło meczetu?). Jedyne miejsce, które nam pozostało do zobaczenia, to meczet Jame’ Asr Hassanil Bolkiah Mosque (czyli poszliśmy spacerować wkoło innego meczetu 😀 ). Jest on największy w Brunei, jednak nie stworzono go z aż tak wielkim przepychem jak ten Omara. Można go również zwiedzać, jednak tylko rano i po południu (od 8-12 oraz od 14-15). Meczet znajduje się w pobliżu Gadong Market, a także dużego brunejskiego centrum handlowego. (wystarczy więc złapać autobus z centrum na Gadong). Z braku lepszego zajęcia udaliśmy się trochę poszlajać po brunejskich sklepach i tam właśnie w supermarkecie znaleźliśmy durianowe czekolady, a w jednej z bocznych uliczek, w średnio wyglądającej jadłodajni, najlepsze danie z krewetek jakie kiedykolwiek jadłam ( buttermilk prawns, 6$/porcję)
Praktycznie:
- Dojazd: Brunei jest najbardziej popularne jako jednodniowa wycieczka z Malezji, z przygranicznego Miri. Dolecieć do Brunei można AirAsia, Royal Brunei czy innymi azjatyckimi liniami. Specjalnie raczej nie wybrałabym się do tego kraju, jednak nasza opcja stopover’u jest chyba rozwiązaniem idealnym
- Transport:
- autobusem: Autobusy odjeżdżają z centrum miasta (tutaj). Nie zatrzymują się „na machnięcie”, musicie podejść na przystanek (my musieliśmy przedreptać z Muzeum Regali na dworzec, bo nie udało nam się wypatrzeć żadnego przystanku). Bilet kosztuje 1$ od osoby za przejazd. Największym minusem jest fakt, że autobusy przestają kursować o 18-tej. Zresztą o 18-tej zamiera większość brunejskiego życia.
- lokalnym Uberem (DART) – który bardzo dobrze się sprawdza. Jest to opcja zazwyczaj 50% tańsza niż zwyczajne taksówki. Transport DARTem z lotniska do centrum kosztuje 10$, z centrum do Gadong 5$. Jedynym problemem jest fakt, że do zamówienia auta potrzebny jest internet. O ile nie planujecie kupować lokalnej karty (nam się na dwa dni nie opłacało), to nie jest to wcale łatwa sprawa. Darmowe WIFI jest w Brunei luksusem, ale jakoś daliśmy radę i gdzieś tam zawsze złapaliśmy słaby zasięg z KFC czy innych przybytków.
- Nocleg: znajdziecie mnóstwo na booking’u czy innych stronach, zaczynają się od 16$ od osoby. Sugeruję trochę dopłacić, żeby mieć bazę w centrum – wtedy tak naprawdę większość interesujących miejsc jest w zasięgu krótkiego spaceru. Gdy zarezerwujecie tańszy nocleg, trzeba będzie dojeżdżać.
-
Jedzenie: głównie kuchnia chińska i malezyjska. Na mieście znajdziecie dużo stoisk ze smażonymi przekąskami (banany w cieście, parówki czy słodkie ziemniaki), zazwyczaj 1$ za 4 sztuki. Tradycyjnym lokalnym daniem jest ambuyat, papka z sago, ale nie mieliśmy jakoś wielkiej potrzeby go szukać i próbować
-
Woda: mieliśmy w pokoju hotelowym i czajnik, i lodówkę, więc gotowaliśmy wodę z kranu i chłodziliśmy ją w nocy. Miejscowi mówili nam, że można bezpiecznie pić wodę z kranu, ale przezorny zawsze ubezpieczony
-
Ubiór: jak to w muzułmańskim państwie, lepiej nie szaleć z odkrytymi częściami ciała. Jednak zarówno ja, jak i inne turystki oraz lokalne kobiety śmigały w krótkich spodenkach bądź spódnicach. Nie czułam, żeby to jakoś wielce zwracało uwagę ludzi dookoła, bardziej było to np. widoczne w Maroku niż w Brunei.
-
Piniążki: W Brunei oficjalną walutą jest dolar brunei (BND), ale wszędzie można płacić także dolarem singapurskim (SGD) w przeliczniku 1:1. My mieliśmy trochę singapurskich dolarów na Revolucie, jednak karta nie jest tak mądra, żeby wiedzieć, iż przy wypłacie z bankomatu najlepiej ściągnąć kasę z konta singapurskiego (może gdyby wyzerować pozostałe…?). Tak samo przy płatności kartą za hotel, na terminalu nie można było ustawić opcji płatnością dolarem singapurskim. Kartą zapłacicie w większych sklepach, jednak na night markecie czy np za przejazdy DART’em trzeba płacić gotówką.
-
Atrakcje poza miastem – jeśli jesteście zdeterminowani i planujecie zostać w Brunei parę dni bądź z jakiegoś powodu jesteście do tego zmuszeni, można wybrać się na wycieczkę do Parku Narodowego Ulu Temburong (o czym tutaj) bądź zanurkować ( o czym tutaj)
A więc warto jechać do tego Brunei czy nie warto? Według mnie zawsze wszędzie warto pojechać, żeby przekonać się na własnej skórze czy Ci się podoba czy nie. Jest to jednak specyficzny kraj, gdzie mało się dzieje, a życie toczy się swoim powolnym rytmem. Niech odpowiedzią na to pytanie będzie fakt, że ja zazwyczaj chcę jeszcze kiedyś wrócić do odwiedzonych miejsc, a jeśli chodzi o Brunei ta jedna wizyta zdecydowanie mi wystarczy i powrotu nie planuje. No chyba, że na te krewetki, na krewetki mogę wrócić 🙂